Praca hybrydy

Praca hybrydy

Słowo hybryda kojarzy się nam z samochodami o dwóch różnych źródłach napędu albo z popularnym zabiegiem kosmetycznym. Chciałabym na chwilę przesunąć je na pole literackie, żeby precyzyjniej opowiedzieć o trzech ważnych książkach, które łączy właśnie taka formalna rozprężka.

Zacznę od „Autobiografii czerwonego” Anne Carson, nie tylko dlatego, że to prawdziwa literacka rozpusta i bojowe spiętrzenie przenikających się form. Ale także ponieważ jest to wydawnicza świeżynka, w dodatku ekscytująca. Carson jest jedną z najwybitniejszych żyjących autorek (jej słynny esej „Słodko-gorzki Eros” też niedawno przetłumaczono na język polski). Nigdy nie szła na literackie kompromisy, nie ułatwiała lektury czytelnikom. Jej teksty – dzięki technice kolażu, erudycji i licznym przekroczeniom w stronę dziwności, monstrualności, queeru – dalekie są od tego, co nazwalibyśmy mieszczańską powieścią realistyczną. „Autobiografię czerwonego” moglibyśmy nazwać „powieścią wierszem”, ale byłby to raczej wyraz naszej bezradności niż precyzyjna nomenklatura. Spróbujemy sobie poradzić inaczej: ten przekład (autorka zaczyna książkę od tłumaczenia tekstu) połączony z poematem i esejem ma luźną strukturę fabularną, która pozwala na śledzenie „akcji”. Akcja jest, rzecz jasna, pretekstowa, co nie oznacza, że nie można się w nią zaangażować, przejąć się losem bohaterów czy po prostu wzruszyć. Jednocześnie sama praca języka dostarcza nam silnych wzruszeń, bo jest to po prostu świetnie napisana – rozsadzana co chwilę przez spektakularne wiązki słów, metafory, porównania czy inne sprytne zabiegi – opowieść. Jeśli ten opis eksperymentu jest lekko przytłaczający, wspomnę choćby o poczuciu humoru, bywa, że sprośnym, a na pewno ostrym i dwuznacznym. Dodajmy do tego fakt, że książkę przetłumaczył Maciej Topolski, autorką wyczerpującego, błyskotliwego posłowia jest zaś poetka Julia Fiedorczuk – i możemy mieć pewność: jesteśmy posiadaczami kluczyków do tej hybrydowej fury (o wielu różnych źródłach napędu). Teraz trzeba ją tylko odpalić.

Drugą nowością, o której opowiem, jest (znów) „powieść wierszem” (?) czy może powieść w wierszach (?) Wita Szostaka – „Szczelinami” (warto dodać, że wydawca nie używa na okładce słowa wiersze, tylko „formy niepowieściowe, krótkie i pełne przemilczeń”). Szostaka poznaliśmy już jako filozofa i świetnego stylistę, który potrafi identyfikować i przedrzeźniać różne rejestry języka – bynajmniej nie dla literackich sztuczek, zawsze jest to zamach na szerszą skalę, bardziej, powiedzmy, uniwersalny, prowadzony w jakimś celu. Swoją najnowszą książkę zaplanował jako autobiografię (sic!) czy rodzaj dziennika kobiety, poetki. Dokonał więc dwóch wyobrażonych utożsamień, które dla mężczyzny posługującego się na co dzień regularną prozą nie mogły być ani łatwe, ani oczywiste i od początku stanowiły rodzaj ryzyka. Rozpisana w ten hybrydalny sposób opowieść jest bowiem zrzutką tekstów, które czytelnik/czytelniczka muszą złożyć sobie sami. To przesunięcie pracy (i odpowiedzialności) na czytelnika jest zaproszeniem do wspólnoty tworzenia komunikatu i interpretacji na inną skalę. Dlatego ryzyko utraty czytelnika jest większe niż przy bardziej konwencjonalnych powieściach. I teraz moglibyśmy się zastanawiać, czy krótkie podziałki tekstu, z których Szostak buduje książkę, to rzeczywiście wiersze, czy raczej teksty udające wiersze, czy na wiersze stylizowane. Jednak te teksty opowiadają historię, wypadają też z awangardowych albo społecznie zaangażowanych (czytaj najbardziej witalnych i wpływowych) idiomów nowej polskiej poezji. Z drugiej strony teksty te posługują się narzędziami poetyckimi i występują/wyrażają się w formie wierszy (są podobnie zbudowane, technicznie rzecz biorąc). Jest to przyjemne poznawcze zaciemnienie, które otwiera nas na kolejne refleksje nad naturą gatunków i wyzwaniami, jakie stawiają przed nami hybrydy. Chwała za to tym książkom, chwała autorom/autorkom za narażanie się na niespójność kategorialną, która jest tak interesująca.

Trzecią książką, o której chcę w tym kontekście wspomnieć, jest wspaniały klasyk; kilka lat temu przypomniał o nim „Blade Runner 2049” z Ryanem Goslingiem (książka pojawia się w jednej ze scen filmu). Chodzi o „Blady ogień” Vladimira Nabokova. To poemat w formie dystychów: 999 wersów podzielonych na cztery pieśni. Natomiast samą „powieść” tworzą dopiero przypisy do niego (tzw. komentarz), które są niewspółmiernie obszerniejsze niż ów inicjujący poemat. Weźmy pierwsze dwa wersy: „Byłem jak gdyby cieniem jemiołuszki / Zabitej przez fałszywy lazur szyby”. I początek komentarza ze strony 99: „W tych początkowych wersach najwidoczniej zawarty jest obraz ptaka, w pełnym locie rozbijającego się o zewnętrzną powierzchnię szyby. (…) Możemy sobie wyobrazić, jak we wczesnych latach chłopięcych John Shade, chłopak nieatrakcyjny fizycznie, lecz poza tym pięknie rozwinięty, doznaje pierwszego w swym życiu szoku eschatologicznego, gdy niedowierzającymi palcami podnosi z trawnika to zwięzłe jajowate ciałko”.

Tym, którzy nie mieli jeszcze okazji przeczytać tej książki, chcę ją pilnie polecić. Lektura wymaga skupienia, ale oddaje się nam jeszcze długo po spektakularnej autoprezentacji.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy