Kalendarz wojenny

Kalendarz wojenny

Agresja Rosji zmieniła życie Ukraińców. Ci, co zostali, dodają sobie i innym ducha. Ci, co są w Polsce, oddają krew, pomagają uchodźcom, ściągają rodziny – My, Ukraińcy, nie posługujemy się teraz zwyczajnym kalendarzem, jak kiedyś. Mówimy: „To było czwartego dnia od wybuchu wojny, to było piątego dnia od wybuchu albo od napaści Rosjan na Ukrainę” – wyjaśnia Walentin Czernoiwan, chirurg dziecięcy z Odessy. Dzień pierwszy. Walentin Z Polską i Polakami związany jest od 1992 r. Wówczas przyjechał do Zielonej Góry z grupą ukraińskich lekarzy, którzy założyli tu prywatną przychodnię. W Zielonej Górze, z przerwami na praktykę w Poznaniu, spędził 10 lat. Potem wrócił do kraju. Zawarte wówczas przyjaźnie przetrwały. Od pierwszego dnia napadu Rosji na Ukrainę codziennie, regularnie rozmawia z polskimi przyjaciółmi i uspokaja ich. Gdy na ekranie telewizorów w Polsce już pierwszego dnia Odessa pojawiła się w kłębach dymu po wybuchu dwóch rosyjskich rakiet, wyjaśniał: – Rakiety spadły do jeziora Liman, nie uderzyły w miasto. A poza tym mamy silną armię, żołnierze są naprawdę odważni. Pod Kijowem ludzie zatrzymali czołg rosyjski. Wyciągnęli z czołgu dwóch żołnierzy, zbili ich i wypuścili. Ci rosyjscy żołnierze to jeszcze dzieci. Nie wiedzieli, dokąd jadą ani po co. Dzisiaj nasi chłopcy strącili osiem rosyjskich samolotów. Jest z czego się cieszyć. Walentin wracał z 24-godzinnego dyżuru. Relacjonował: – Pojechałem na stację po paliwo, kolejka nie była duża, stało siedem samochodów, w tym trzy wojskowe. W sklepie zrobiłem zakupy, brakowało chleba, kupiłem bułki. Nie ma paniki. Zaopatrzenie jest dobre. Dzień trzeci. Walentin Walentin pracuje w obwodowym (wojewódzkim) szpitalu dziecięcym. Odessa ma ponad milion mieszkańców. Zwykle ten specjalistyczny szpital jest w pełni obłożony, ale teraz na niektórych oddziałach są wolne miejsca. W trzecim dniu od wybuchu wojny, gdy dwukrotnie odezwały się alarmy przeciwlotnicze, lekarze sprowadzili wszystkie dzieci do schronu, który jest obok szpitala. Rosjanie ostrzelali przecież szpitale dziecięce w Kijowie i w Charkowie, trzeba być ostrożnym. W Odessie na razie spokój. Wśród personelu nie ma paniki. – Wania, nasz anestezjolog, zgłosił się do wojska. Młoda lekarka też chciała iść w jego ślady, ale jej nie przyjęli. Usłyszała, że ma poczekać. Ojciec lekarki jest oficerem, służy w armii – opowiadał Czernoiwan. Dzień czwarty. Walentin Rankiem czwartego dnia od napadu Rosji na Ukrainę Walentin znów wracał do domu po 24-godzinnym dyżurze. Ulice były puste. – Dzisiaj mieszkańcom nie wolno opuszczać miasta. Na obrzeżach znajdują się obiekty wojskowe, które Rosjanie bombardowali. Jest więc nakaz pozostania w domu – tłumaczył. Po drodze zrobił zakupy w supermarkecie. – Chleb już jest, innych podstawowych artykułów spożywczych też nie brakuje. Przed stacjami benzynowymi nie ma kolejek – uspokajał. Po drodze kilka razy zatrzymywały go patrole wojskowej obrony terytorialnej. Żołnierze kazali mu wysiadać z samochodu, sprawdzali dokumenty i zawartość toreb z zakupami. Kontrolują tak wszystkich, by wyłapać dywersantów, którzy pojawili się w Odessie. Za udzielenie im pomocy grozi do 15 lat więzienia. Walentin informował, że mieszkańcy Odessy przygotowują koktajle Mołotowa. To podstawowa, powszechna broń. Ci, którzy potrafią spawać metal, robią specjalne metalowe bariery, które mają uniemożliwić czołgom przejazd ulicami. – Nie jesteśmy spanikowani. Wątpliwe, by Rosjanie mogli zdobyć Odessę i odciąć Ukrainę od Morza Czarnego. Ukraińcy walczą, nie dadzą się pokonać – mówił Walentin Czernoiwan. Dzień czwarty. Julia W czwartym dniu wojny rozmawiam z Julią, Ukrainką z Czerkas. Czerkasy leżą niespełna 200 km na południowy wschód od Kijowa. Julia ma nadzieję, że nie będzie tam nalotów ani ataków rakietowych. Codziennie kilka razy telefonuje do rodziców, którzy zostali w Ukrainie. Dotychczas ojciec pracował jako ochroniarz, mama kierowała ośrodkiem pomocy społecznej, brat zajmował się kontrolą inwestycji budowlanych. Teraz brat jest w obronie terytorialnej. Na szczęście w rodzinie wszystko w porządku. Po każdej rozmowie Julia oddycha z ulgą, ale nie jest jej lekko. Do Zielonej Góry przyjechała w 2016 r. z dyplomem magistra ekonomii w kieszeni. Niewiele wiedziała o Polsce, tyle co z lekcji w szkole. Była świeżo po rozwodzie. W Ukrainie u rodziców zostawiła czteroletniego synka. Pierwszą pracę znalazła w sortowni śmieci. – Jesienią wracałam

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2022, 2022

Kategorie: Wojna w Ukrainie