Hakerzy dołączają do wojny

Hakerzy dołączają do wojny

Kim są Anonymous, którzy wypowiedzieli cyberwojnę Kremlowi?

Komiksowa maska Guya Fawkesa – skazanego w XVI w. przez koronę angielską na śmierć za udział w spisku przeciw królowi – od lat nie kojarzy się z historią. Blada twarz, wąs i bródka oraz szeroki, nienaturalnie rozciągnięty od ucha do ucha cwany uśmiech przywodzi na myśl innych buntowników. W tej postaci wizerunek anonimowego mściciela najpierw wypromował film akcji „V for Vendetta” z 2005 r., a za swój symbol zaczęli go uznawać najróżniejsi niechętni państwu wywrotowcy: anarchiści i libertarianie. Ale do rangi prawdziwie globalnego symbolu blada maska urosła wraz z Anonymous – spontanicznym ruchem hakerskim, który właśnie wypowiedział globalną cyberwojnę władzom putinowskiej Rosji.

Rozproszeni po sieci

Zanim się powie, skąd wzięli się Anonymous i co robią, trzeba wyjaśnić jedno. Słowa ruch czy kolektyw używane do opisania hakerek i hakerów są umowne. W rzeczywistości Anonymous nie mają regularnych członków, hierarchii, stałych celów politycznych. „Jesteśmy wszystkimi i nikim zarazem”, podpowiada jedno z ich haseł. Pod Anonymous (choć na własne ryzyko!) może próbować się podpiąć każdy użytkownik i użytkowniczka internetu. Cele działań i operacji są ogłaszane spontanicznie. Za to wszystkich wrogów Anonymous łączy to, że wywołali oburzenie na Zachodzie i, co ważniejsze, w świecie internetowych subkultur. Czasami współuczestnictwo w Anonymous jest tak łatwe jak kliknięcie w jeden odnośnik i podłączenie się do zmasowanego ataku.

Chcącym wskoczyć na falę (słusznego lub nie) moralnego oburzenia w internecie Anonymous służy jako drogowskaz, ideologia czy symbol. Daje i publicznie ogłasza możliwość włączenia się w akcję, ale nie bierze odpowiedzialności za działania jednostek czy grup utożsamiających się z ruchem. Dlatego Anonymous sprawiają czasem takie problemy definicyjne. Łatwo opisać, czym są, za pomocą języka internetu, rozproszonych protokołów i działających autonomicznie algorytmów, ale trudniej, szukając odwołań do partyzantki, sekty albo mafii.

Dlatego lista podmiotów i osób wziętych na celownik przez Anonymous jest tak obszerna. Dziś to Putin, ale w przeszłości byli i premier Ugandy, i Komunistyczna Partia Chin, i firma Sony, i system kolei regionalnej obszaru metropolitalnego San Francisco. Albo scjentolodzy, popularna m.in. wśród amerykańskich celebrytów organizacja pseudoreligijna, której przeciwnicy zarzucają praktyki sekciarskie i pranie mózgów.

Oburzenie i zgrywa

Anonymous – w zależności od perspektywy – można uznać za grupę walczącą o wolność w imieniu słabszych albo wcielenie masowego kaprysu i ulotnego wzburzenia tak powszechnego w internecie. Nawet geneza tego ruchu ma dwojaką naturę – z jednej strony doniosłą i patetyczną, a z drugiej żenującą i małostkową.

Ta pierwsza wersja historii zaczyna się bowiem od roli Anonymous w protestach arabskiej wiosny, gdy aktywiści z całego świata pomagali przez internet protestującym, dziennikarzom i obywatelom na miejscu, w Tunezji, Egipcie, Syrii – gdy rządy odcinały dostęp do sieci i zamykały blogerów w więzieniach. Wtedy hakerzy atakowali rządowe strony, publikowali kompromitujące materiały i dostarczali narzędzi do sieciowej (samo)obrony mieszkańcom tych krajów. Walka po stronie słabszych to heroiczny mit założycielski Anonymous i globalnego haktywizmu. Tamtą epokę uwieczniono w licznych książkach i dokumentach. Amerykańska antropolożka Gabriella Coleman pokusiła się nawet o tezę, że kultura hakerska buduje dziś nowe społeczeństwo obywatelskie i etos współpracy.

Druga opowieść o genezie Anonymous sięga „śmietnika internetu”. Mowa o chanach, internetowych forach, które od pierwszych lat XXI w. stanowiły oazę anonimowej (stąd nazwa), wolnej, prześmiewczej i często obrazoburczej wymiany zdań. Dziś chany są pod pręgierzem opinii publicznej i zarzuca się im najróżniejsze grzechy: od rozsiewania szczepionkowej histerii, przez seksizm i rasizm, po (jak na ironię!) szerzenie rosyjskiej dezinformacji. Wcześniej jednak były znane i krytykowane z powodu humoru nieuznającego granic dobrego smaku. Anonimowi użytkownicy chanów też byli w stanie skrzyknąć się i dokonać wspólnej akcji przeciwko niepopularnej idei czy osobie. Dopóki chodziło o bogaty Kościół scjentologiczny, mało kto widział w tym zagrożenie. Ale to na chanach narodziły się także pomysły atakowania prywatnych osób oraz okrutne żarty i nagonki, których powagę świat zauważy dopiero lata później. Potencjał masowych, skoordynowanych akcji w internecie nie musi przecież zawsze służyć dobru.

Dlatego stosunek mediów i rządów demokratycznych państw do hakerów jest tak dwuznaczny i przepełniony hipokryzją. Dopóki Anonymous atakowali tunezyjski albo syryjski reżim, wszystko było w porządku. Gdy jednak te same osoby występowały w obronie WikiLeaks i założyciela platformy Juliana Assange’a, zainteresowało się nimi FBI, grono hakerów było konsekwentnie infiltrowane przez służby, a niektórych ostatecznie zrekrutowano jako agentów bądź skazano. Z punktu widzenia anarchistycznego czy antyautorytarnego etosu nie ma aż tak wielkiej różnicy między atakowaniem jakiegoś reżimu czy wielkiej korporacji lub banku. Z punktu widzenia prawa i interesów bezpieczeństwa państw Zachodu ta różnica jest fundamentalna.

Cyberwojna na wyniszczenie

24 lutego Anonymous wypowiedzieli cyberwojnę Putinowi na fali oburzenia całego świata zachodniego inwazją na Ukrainę. I jak to w przypadku Anonymous, działania poważne mieszają się ze zgrywą. W informacyjnym chaosie trudno też dowieść, co naprawdę jest zasługą hakerów, a co tylko pogłoską. Po tygodniu wojny Anonymous przyznają się już do upublicznienia danych z rosyjskiego MON, unieruchomienia witryn Kremla i kremlowskich agencji informacyjnych, a nawet uniemożliwienia działań jednego z rosyjskich satelitów kosmicznych. Wśród czysto złośliwych bądź propagandowych operacji, do których przyznają się hakerzy, jest np. włamanie do systemu identyfikacji jednostek morskich. Zmieniono tam nazwę jachtu, którego właścicielem jest rzekomo Władimir Putin, na fckptn (j… Putina) i wpisano kurs „do piekła”.

Według innych doniesień hakerom udaje się raz na jakiś czas zakłócić program rosyjskich telewizji czy rozgłośni radiowych i przemycić na antenę proukraiński przekaz. Na stronach rosyjskich gazet i rządowych agencji informacyjnych znalazły się komunikaty o „pewnej śmierci” żołnierzy jadących na front i pytanie: „Po co nam to wszystko? Żeby Putin miał swoje miejsce w podręcznikach?”. Tekst podpisano „nieobojętni rosyjscy dziennikarze”.

O ile operacje wyprowadzania danych z rządowych agencji wymagają pewnego talentu i wysiłku, o tyle blokowanie witryn za pomocą masowego ataku jest dość banalne. Właśnie tą metodą, zwaną atakiem DDoS, unieruchomiono stronę Kremla albo Rosyjskiej Agencji Kosmicznej. DDoS polega na tym, żeby dosłownie zablokować witrynę masowym ruchem, a im więcej zwykłych osób do podobnego ataku się przyłączy, tym skuteczniejszy on będzie. Temu właśnie służyły rozprowadzane także w Polsce odnośniki zapraszające do „wzięcia udziału w zabawie”. Nie ma jednak co się oszukiwać, że zablokowanie kilku stron na kilka godzin w istotny sposób wpływa na konflikt. Co najwyżej podnosi morale i daje satysfakcję z chwilowego upokorzenia przeciwnika. Akcje o poważnych skutkach musiałyby sięgnąć jednej z kilku rzeczy: systemów nawigacji czy geolokalizacji, infrastruktury krytycznej w samej Rosji, systemu finansowego lub tajnych informacji o charakterze militarnym. Nazywanie operacji Anonymous – jak to robią niektóre media – największą cyberwojną w historii ma w sobie dużo przesady.

Bo obok spektakularnego działania Anonymous, o którym ma się dowiedzieć opinia publiczna, jest jeszcze mniej jawny front. Profesjonalni hakerzy i specjaliści od bezpieczeństwa informatycznego po obu stronach – rosyjskiej i ukraińskiej – próbują wyłączyć systemy przeciwnika. Ze śmiertelnym skutkiem – tak aby padły elektrownie, a za nimi szpitale i komunikacja. W niedawnym wywiadzie dla amerykańskiego portalu technologicznego TechCrunch ukraiński wiceminister ds. transformacji informatycznej Oleksandr Borniakow mówił, że Ukraina mierzy się z natężeniem ataków na swoje systemy, „o jakim świat nie ma pojęcia”. Ale i dodawał: „Mamy największą obok USA, Chin i Rosji armię ochotników w cyberwojnie. Co my mówimy, oni niszczą”.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 11/2022, 2022

Kategorie: Wojna w Ukrainie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy