W USA na skutek alkoholowych ekscesów ginie czterech studentów dziennie Scott Hanish przez 12 lat spędzi jeden dzień w roku za kratami. W ten sposób nie zapomni tragicznego wypadku, który spowodował pod wpływem alkoholu. 30 sierpnia 1998 r. jako 24-letni student Scott zasiadł za kierownicą pojazdu terenowego po hucznym party piwnym w Miami Beach. Rozpędzony samochód uderzył w taksówkę, którą jechały dwie młode studentki, Nicki Kleban i Amy Buchman, również wracające z zakrapianego whisky przyjęcia. Obie dziewczyny zginęły na miejscu. Hanisch, który miał we krwi znacznie więcej alkoholu, niż dopuszcza to prawo stanu Floryda, skazany został w marcu br. na rok więzienia, dwa lata aresztu domowego oraz dziesięć lat nadzoru policyjnego. Oprócz tego sędzia orzekł, że najbliższych 12 rocznic tragedii sprawca musi spędzić za kratami. Ten niezwykły wyrok ma uświadomić innym, do jakich nieszczęść może doprowadzić alkohol. 19-letni Daniel Reardon, student Uniwersytetu Stanu Maryland, pragnął mieć wielu przyjaciół, wstąpił więc do bractwa studenckiego Phi Sigma Kappa, gdzie do rytuałów inicjacyjnych należały konkursy picia piwa i dżinu. Daniel potraktował zasady zbyt gorliwie. Nad ranem znaleziono go nieprzytomnego wśród stosów pustych butelek i puszek. Chłopak już się nie obudził. Zmarł sześć dni później, gdy lekarze za zgodą rodziców odłączyli aparaturę podtrzymującą życie. Poziom alkoholu we krwi Daniela był rekordowy. Po tej tragedii działalność bractwa została zakazana, a organizatorzy fatalnego przyjęcia mogą zostać oskarżeni nawet o zabójstwo, ale życia 19-latkowi to nie zwróci. 18-letni Eric Blair z Michigan State University przyłączył się do składkowego party. Mocno oszołomiony alkoholem wyszedł tylko na chwilę, aby przynieść kilka dolarów na następną porcję budweisera. Nigdy nie wrócił. Nazajutrz jego zwłoki wyłowiono z Red Cedar River. Oskarżono cztery 20-letnie dziewczęta, które zorganizowały przyjęcie, grozi im 12 miesięcy więzienia i grzywna. Ich uniwersytecka kariera w każdym razie dobiegła kresu. W prasie amerykańskiej coraz częściej można przeczytać opisy podobnych tragedii. Urzędnicy federalni biją na alarm. Pijaństwo wśród ośmiomilionowej rzeszy studentów w USA przybiera zastraszające rozmiary. Wprawdzie ponad połowa żaków zachowuje wstrzemięźliwość lub nawet całkowitą abstynencję, jednak aż 44% urządza regularnie przyjęcia-hulanki (binge drinking), podczas których dziewczęta wypijają co najmniej cztery drinki, a chłopcy przynajmniej pięć. Przed 20 laty imprezy zaczynały się w sobotę, później już w piątek, obecnie sygnał do otwierania butelek pada w kampusach już w czwartkowy wieczór. Najchętniej do kieliszka zaglądają mieszkający w kampusach studenci pierwszego roku – szczęśliwi, że wyrwali się spod nadzoru rodziców – członkowie męskich i żeńskich bractw oraz sportowcy. Największe umiarkowanie zachowują studenci uczelni religijnych oraz tradycyjnych „czarnych” college’ów, czyli popularnych głównie wśród Afroamerykanów. Władze i rodzice długo traktowali te rozrywki z pewną tolerancją jako szaleństwa młodości. Ostatnio jednak pracownicy rządowi biją na alarm – alkoholowe zabawy przynoszą bowiem opłakane skutki. Jak dowiodło studium przeprowadzone przez federalną Task Force on College Drinking – czyli Grupę Specjalną do spraw Picia Alkoholu w College’ach – co roku na skutek nadużycia mocnych trunków umiera 1445 studentów (czterech dziennie!). Z tego większość – 1138 – pada ofiarą spowodowanych przez alkohol wypadków drogowych, inni tracą życie na skutek upadku z wysokości, utonięcia itp. Dane te są i tak bardzo ostrożne, ponieważ nie uwzględniają popełnionych pod wpływem alkoholu samobójstw i morderstw. Obrażenia różnego rodzaju odnosi w następstwie hołdowania mocnym trunkom pół miliona żaków rocznie, zaś 70 tys. pada ofiarą gwałtu lub napastowania seksualnego. 8%, czyli 400 tys., przyznaje, że w alkoholowej euforii uprawiało seks bez żadnego zabezpieczenia, zaś 2% upoiło się do tego stopnia, że odbywało stosunki, nie zdając sobie z tego sprawy. Z powodu alkoholowych biesiad cierpią także studenci trzeźwi, popychani lub bici przez pijanych kolegów – ok. 600 tys. rocznie pada ofiarą takich praktyk. „To przecież całe miasto wielkości Bostonu”, oburza się dr Ralph Hingson, jeden z autorów studium. Szczególnie niebezpieczny czas to tygodniowe ferie Spring Break.
Tagi:
Marek Karolkiewicz









