Kanadyjski prąd

Kanadyjski prąd

Uchodząca za światowy wzorzec państwa imigracyjnego Kanada jest porażona śmiercią Polaka, który przyjechał do niej po nowe życie… Korespondencja z Vancouver, Kolumbia Brytyjska W uchodzącym za najpiękniejszy na świecie kanadyjskim porcie lotniczym w Vancouver od porażenia prądem zginął 40-letni Polak. Prąd, w postaci łuku elektrycznego o napięciu 50 tys. woltów z paralizatora firmy Taser zaaplikowali mu kanadyjscy policjanci, żeby go obezwładnić. Bo dziwnie się zachowywał. Konał, wydając z siebie, jak pisała prasa kanadyjska, „zwierzęce okrzyki”. Krzysztof Lada z Toronto: „Tutejszą policję określają trzy litery: KKK, bo jest ona królewska, kanadyjska i konna. Po wyczynie w Vancouver jawi mi się, jako KKK w tradycyjnym rozumieniu tego skrótu. Tak jak z Robertem Dziekańskim, Ku-Klux-Klan poczynał sobie z Murzynami”. Za takie porównanie być może Lada dostałby w mordę od statystycznego Kanadyjczyka, który na legendzie swojej policji jest wychowany i dla niego Royal Canadian Mounted Police (RCMP) to duma pospolita. Jednak po obejrzeniu w telewizji horroru na lotnisku, gdzie policjanci kanadyjscy, rażąc prądem polskiego imigranta, pozbawiają go życia, aż 80% widzów jest tym wyczynem zbulwersowanych. Może więc Lada nie dostałby od każdego… Sorry, pani Cisowski… Że coś jest „nie tak”, uważają zresztą władze kanadyjskie. – Chciałbym przeprosić za to, co miało miejsce. To wydarzenie dotknęło Panią Zofię Cisowski, matkę zmarłego, na wiele więcej sposobów, niż jestem sobie w stanie wyobrazić. Jestem pewien, że policja również przeprosi. Ja czynię to dziś. W imieniu wszystkich mieszkańców Kolumbii Brytyjskiej, przepraszam – mówił w miniony poniedziałek premier rządu prowincji, Gordon Campbell. Zaraz potem minister sprawiedliwości w jego gabinecie, John Les, wydał oświadczenie, że rząd prowincji wdraża publiczne dochodzenie w sprawie śmierci Roberta Dziekańskiego i użycia przez policję urządzenia obezwładniającego o nazwie taser. Dochodzenie publiczne to bardzo rzadko spotykana w Kanadzie procedura, gdzie wszelkie dowody i zeznania są jawne. Mój kolega dziennikarz z Toronto nie był mi w stanie powiedzieć, czy dochodzenie publiczne w sprawie poczynań RCMP było w ogóle kiedyś prowadzone. W sprawie tragicznych wydarzeń na lotnisku w Vancouver toczy się już „intensywne śledztwo” samej RCMP, a oddzielne prowadzą jeszcze służba medycyny sądowej oraz komisja ds. skarg przeciwko policji. Co się zdarzyło 14 października? To widziała na ekranach telewizyjnych cała Polska i świat. Przypadkowo. Gdyby nie powracający z Chin 25-letni Richard Pritchard, pewnie wydarzenie osnułaby mgła wygodnej dyskrecji. Turysta miał jednak przy sobie kamerę. I kręcił. Zaczął, jak tylko za szklanymi drzwiami hali odbioru bagażu zobaczył faceta ze stołkiem w rękach. Znamy ten film. Polak stara się zwrócić na siebie uwagę i nawiązać kontakt. Po prostu chce uzyskać pomoc w opuszczeniu lotniska, na którym jest już 10 godzin i nigdzie nie może znaleźć matki. Ma za sobą kilkanaście godzin podróży. Najpierw autobusem do Frankfurtu, potem samolotem do Vancouver. Przybywa z papierami imigracyjnymi, sponsorowany przez matkę, która jest już w Kanadzie od ośmiu lat, po raz drugi zamężna z 83-letnim Cisowskim, kanadyjskim polonusem z Logan Lake. Matka z kolei krąży po lotnisku, nie mogąc doczekać się wyjścia syna do ogólnodostępnej strefy dla oczekujących. Robert nie zna żadnego obcego języka, pierwszy raz leciał samolotem. Obsługa lotniska nie umie się z nim porozumieć. Mówi Maciej Krych, konsul generalny w Vancouver: – Nie rozumiem, jak na międzynarodowym lotnisku w rejonie Kanady, gdzie zamieszkuje wielu imigrantów z Europy Wschodniej, nie poproszono o pomoc kogoś z obsługi znającego jeżeli nie polski, to bardzo popularny tu ukraiński czy rosyjski. Gdyby tylko obsługa wykręciła numer naszego konsulatu, uzyskałaby pomoc bezpośrednią lub nagraną informację, jak z takiej skorzystać. Moje zdziwienie pogłębia fakt, że matka Roberta Dziekańskiego, pani Zofia Cisowski, chodziła na lotnisku od urzędnika do urzędnika, dopytując się, co się dzieje z synem, czy przyleciał i czy w ogóle mogą coś na jego temat powiedzieć. Nie było więc tak, że nikt „nie wiedział”, że może się pojawić zagubiony i zestresowany Polak. Dosłownie kilkanaście metrów od centrum operacyjnego lotniska znajdował się wtedy Karol Vrba, słowacki pracownik obsługi. Nikt go nie poprosił o pomoc. Wyszedł na pół godziny do obowiązków na zewnątrz budynku. Mówi: – Gdy wróciłem, zapytałem, co się stało. Powiedzieli mi, że jakiś Polak albo Rosjanin sprawiał problemy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 48/2007

Kategorie: Świat