Katmandu: obraz zatrzymany w czasie

Katmandu: obraz zatrzymany w czasie

Szybko zainteresowały się nami nieumundurowane służby. Może dostały cynk z Leningradu? Długie rozmowy. Na szczęście ja i Paweł dobrze mówiliśmy po rosyjsku. Główne pytanie jak i w calym ZSRR to czy jesteście w „oficjalnoj pajezdkie”. Odpowiadamy zgodnie z prawdą, że turystycznie i prywatnie. Ździwienie i duże oczy. A skąd macie pieniądze na taką podróz? Tu kłamiemy. Ja wymyśliłem legendę bo przez ówczesną sympatię, Nutkę, poznałem i serdecznie zaprzyjaźniłem się na zawsze z jej starszą siostrą Ulą Dudziak i Michałem Urbaniakiem. Opowiadali mi jak polscy znakomici muzycy zarabiają tam na życie. Stąd łgałem w żywe oczy, że jako muzykanty pracowaliśmy w Szwecji. Ja i Paweł mieliśmy obfite i nieokiełznane brody tak, że od biedy na jazzmenow wyglądaliśmy. A po co tam jedziecie? To już był samograj. Sypaliśmy szczegółami o Afganistanie, Pakistanie, Indiach i Nepalu, zabytkach, kulturze i innych bzdurach wtrącając wiele egzotycznych nazw, których nie znali ale ze wstydu kiwali głową, że znają.

Przy każdej okazji wypominaliśmy demagogicznie, że PRL jest wiernym sojusznikiem ZSSR w Układzie Warszawskim i w RWPG, razem zdobywaliśmy Berlin i dlatego nie można od nas żądać byśmy płacili w imperialistycznej walucie. Ten pat, cyrk i wirówka nonsensu trwały trzy czy cztery dni. Wreszcie jakiś prikaz musiał przyjść z góry i garniturowy oficer sucho i z wyraźną niechęcią nam oznajmił, że mamy iść do biura Aeroflotu i sprzedadzą nam bilety za ruble. Motywów nigdy nie poznam ale podejrzewam, że mieli nas po prostu dosyć.

Potem lot do Kabulu, busik do granicy z Pakistanem, wielogodzinne smażenie się na słońcu już po drugiej stronie bo nie chcieliśmy płacić paskarskiej ceny hersztowi mafi taksówkarskiej. Dopiero jak skompletował nadkomplet i odjechał mógł się na nas rzucić tłum kierowców oczekujących do tej pory karnie w kolejce.

Wybraliśmy wiekowego ale wygodnego krążownika produkcji amerykańskiej. Cena przystępna. Ku naszemu zdumieniu już w połowie karkołomnej drogi do Peshawaru wyprzedziliśmy pólciężarówkę herszta i naszym zdrajcom zachodnioeuropejczykom, którzy ulegli jego szantażowi, że będziemy spać w polu do jutra, zapłacili haracz. Teraz jechali stłoczeni jak sardynki. Pomachaliśmy im serdecznie bo my zdołaliśmy zdążyć na ostatni pociąg do New Delhi a oni nie.

Ciuchcia była nieśpieszna ale dojechała. Tam sporo pozwiedzaliśmy ale pora w drogę. Pociąg do Patny. IV klasa, ale za to tanio. Odrębrna kasa dla turystów. Przez kolejki Hindusów nigdy byśmy się nie przedostali i biletow nie kupili. Mamy śpiwory to na drewnianych ławkach też można się przespać. Okna nie maja szyb, trochę iskier z parowozu wpada ale w PRL-u nie w takich warunkach się podróżowało.

W hoteliku w Patnie polubił nas od razu sympatyczny starszy Hindus, businessman, wiedział nawet o wspólnym udziale w zdobywaniu Monte Cassino i dla utrwalenia przyjaźni między naszymi narodami ku naszemu zdumieniu otworzył słusznego rozmiaru flaszkę Johnnie Walkera. W kraju paraprohibcji? Od Kabulu byliśmy już dobrze podsuszeni więc nie wypadało odmówić byłemu sojusznikowi.

Do Katmandu już nie było wyboru tylko samolot za poważną cenę. Same wrażenia z lądowania bezcenne. Wśród wielgachnych Himalajów mikrospkopiny pas startowy w dolinie. Samolot pikuje ale pewnie ląduje. Dobry pilot, pewnie nie pierwszy raz to robi.

Szukamy hotelu zwracając uwagę na cenę i czystość. Trafiliśmy szczęśliwie do czegoś małego o wdzięcznej nazwie Mustang. Chcemy jak najwięcej zwiedzić ale na wynajem samochodu nas nie stać ani na taksówki. Decydujemy się demokratycznie choć jednomyślnie na wynajęcie rowerów.

Nazajutrz zaczynamy nasz Tour de Katmandu i okolice. Wszystko nam się podoba. Pogodni i spokojni ludzie. Mało turystów a jeśli już to z plecakami, dzisiaj to najważniejszy sektor gospodarki kraju.

Nie było wtedy przemysłu wspinania się na Mount Everest. Teraz w towarzystwie można się pochwalić: wspiąłem się na najwyższa górę świata. Zapominając tylko dodać, że miałem trzech przewodników i dwunastu tragarzy Szerpów. Jak tak dalej pójdzie to przednia straż nie tylko zawczasu rozłoży namiot i przygotuje „himalaiście” ciepły posiłek ale i przydźwiga piecyk na akumulatory. Kto bogatemu zabroni? To juz nie to samo czego dokonali jako pierwsi Hillary z Tenzingem.

W Katmandu mnóstwo światyń, pagód i kaplic głównie hinduistycznych. Nas drobne różnice religijne nie interesowały. Raczej architektura czyli co warto zobaczyć i gdzie warto sobie zrobic fotke.

Najbardziej podobała się nam Swayambhunath Temple popularnie zwana Świątynią Małp na obrzeżu miasta. Zbudowana, plus minus, piętnscie wieków temu.
Mnóstwo małp na każdym kroku ale przyjaznych, nie tak jak w Gibraltarze gdzie kilka lat temu na mojego kuzyna napadły znienacka skacząc mu na głowę i plecy podczas gdy wspólnicy zbrodni wyrwali mu reklamowkę z ręki. Podobno się spodziewały jakiejś wałówki ale rozczarowały się.

W niej były tylko pocztówki, woda i jakieś miejscowe pamiątki. Nieładnie było z mojej i żony strony śmiac się z niego ale to kawał chłopa. Mimo wielkiej sympatii dla Marcina Juniora stanął mi przed oczyma pan Zagłoba podczas zdobywania Warszawy, gdy złośliwa szlachta przezywała go małpim królem.
Kwietniowe trzęsienie ziemi Świątynię Małp w dużej części zrujnowało. Ludzie zginęli.

W każdym razie w Nepalu małpy mają z dowolnych powodów od wielu stuleci status świętych jak krowy w Indiach. Ja od małego marzyłem by mieć w domu małpę zamiast psa czy kota. Ale w Polsce małpę trudno było kupić a w USA gdy mi powiedziano i pokazano jakie spustoszenie w mieszkaniu małpa potrafi zrobić pod nieobecność właściciela to mi się odechciało.

Podobała mi się dbałośc o dzieci. Powszechnie uważa się Nepal za kraj biedny. Statystycznie słusznie. Ale w przeciwieństwie do Indii nie widzieliśmy żebrakow ani żebrzących, natarczywych dzieci. Przeciwnie, do i ze szkoły szły czyste i zadbane. Każda szkoła w innych, kolorowych mundurkach.

Bazary to kolejna atrakcja. Są owoce, ogromny wybór warzyw i przede wszystkim egzotycznych przypraw plus rzemiosło jako, że przemysłu nie mają. Kupiłem sobie bajecznie kolorowa kamizelkę z sierści jaka oraz pięć noży zwanych kukri. Na świecie są znane bo były elementem uzbrojenia Gurkow, którzy posługiwali się nimi z piekielną skutecznością. Szeroka, solidna, super ostra, stalowa, zakrzywiona klinga a rękojeść zwykle z rogu jaka. Każdy z moich leciwych noży jest inny. Mają coś ozdobnego wygrawerowanego na głowni plus napis w nieznanym mi alfabecie a pochwy są albo proste skórzane albo drewniane, bogato rzeźbione. Do dziś wiszą u mnie na ścianie. Co ciekawe, w Nepalu używają ich na codzień w kuchni i jako wszechstronne narzędzie.

Według wiarygodnych źrodeł i filmów dokumentalnych służąc w armii brytyjskiej w Singapurze i Birmie Gurkowie w swoje najwieksze świeto Maar potrafili odrąbać jednym cięciem głowę bawołu. Żołnierz zyskiwał respekt a jak mu się nie udało to niesławę. Sam nóż też nabierał wartości religijnej.

Nie można zapomnieć też o kulinariach. Zgodnie z naszym obyczajem jedliśmy wszystko co miejscowi a nie jak niektórzy turyści jakieś bezsmakowe angielskie herbatniczki i banany w obawie przed „zemstą Montezumy”, która w Indiach niejednemu się zdarzyła.

Ktoregoś wieczora trafiliśmy do restauracji, która z wyglądu przypominała przaśną stołówkę dla robotników sezonowych za czasów wczesnego PRL-u. Ale w środku porządnie i czysto. Kuchnia tybetańska. Dostaliśmy menu i wybraliśmy zgodnie jagninę w jakiś warzywach z ryżem. Jagnina to w tym regionie świata najpewniejszy strzał. Kelnerowi powiedziałem, że chcemy ją dokładnie tak zrobioną jak robią to dla tubylców.

Pokiwał głową ze zdziwieniem i skonfundowany poszedł po właściciela. Ten nam cierpliwie i życzliwie tłumaczył, że jak tak to zrobią to nigdy nie zjemy bo za ostre. On każe zrobić to jak dla białych czyli Europejczyków. My swoje bo jeździlo się już po Azji i nie takie rzeczy sie jadło. A Paweł, urodzony hazardzista, zaproponował mu zakład: jeśli zjemy to nic nie płacimy, jeśli nie płacimy podwójnie. Właściciel się dobrze zastanowił, popatrzył na nas jeszcze raz ale zakład przyjął.

Czekaliśmy dość długo kombinując co oni w kuchni kombinują ale nie po próżnicy bo mieli świetne zimne piwo w dużych butelkach. Oparte chyba na jakiejś starej niemieckiej licencji. Wreszcie podali. Na wielkich talerzach, ogromne porcje plus sztućce europejskie. Takich porcji nigdy przedtem ani potem w całym świecie nie widziałem. Na początek by pokazać, że Polak potrafi poprosiliśmy o zamianę sztućców na pałeczki. Jagninka była wybornie smaczna acz rzeczywiscie ostra ale my to akurat lubiliśmy. Inną wątrobę i żołądek miał człowiek wtedy. Ja z bratem ledwo swoje zjedliśmy ale nie ze względu na pikantność ale na obfitość. Do ostatniego ziarenka ryżu by nie było wątpliwości z rozstrzygnięciem zakładu.

Odpoczywamy z bratem po wysiłku krzepiąc się kolejnym browarkiem, a tymczasem Paweł, żarłok znany na wszystkich kontynentach, zadziwia nas.
Przywołuje właściciela, który cały czas prowadził obserwację z drzwi kuchni czy jakoś nie oszukujemy i zamówił to samo jeszcze raz.

Wracając do teraźniejszości. Nie wiem czy ekipy ratunkowe będą musiały lecieć do Nepalu kolejny raz. Ale wiem, że odbudowa zniszczeń zajmie lata. W Skopje zajęło to blisko 20. Nie wiem jak długo bogatsze państwa będą pamiętać o tej tragedii. Potrzeba będzie nie tylko pieniędzy ale też lekarzy, architektów i inżynierów. To jest też pytanie dla rządzących w Polsce.

Strony: 1 2

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników
Tagi: Nepal

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy