Kilkaset metrów od ratusza

Kilkaset metrów od ratusza

Sejm odrzucił proponowane przez prezydenta Warszawy i grupę posłów koalicyjnych poprawki do ustawy o zgromadzeniach z 1990 r., m.in. wprowadzenie wymogu uzyskania zezwolenia na manifestację (do tej pory wystarcza zawiadomienie). Sens tych poprawek sprowadza się do zaostrzenia przepisów. O pozwolenie należałoby się starać już 44 lub 74 dni wcześniej. Koronnym argumentem wnioskodawców były kłopoty z nieustannym korowodem manifestacji przechodzących przez stolicę. W ubiegłym roku było ich ponad sto. Demonstrowali rolnicy, górnicy, pielęgniarki, związkowcy z OPZZ i Samoobrony… Zatrzymywanie demonstrantów na rogatkach miasta może więc liczyć na poparcie wielu warszawiaków. Pojawiły się także pomysły, by na manifestacje wydzielić specjalne miejsce, jakiś plac na uboczu, coś w rodzaju polskiego Hyde Parku. Tam demonstranci nikogo nie będą kłuli w oczy. Nie sparaliżują miasta. I nie zdenerwują władzy. Wtedy, według Pawła Piskorskiego, będą to kulturalne, na wysokim poziomie manifestacje. Tyle tylko, że trudno powiedzieć, po cóż będą ludzie przyjeżdżać na te niby-demonstracje? Prawdą jest, że w przypadku dużych zgromadzeń ścierają się interesy tych, którzy demonstrują, z interesami mieszkańców chcących normalnie żyć i pracować. Podobnie jest z interesami Warszawy. Z tytułu obecności władz państwowych płyną dla miasta przywileje. Ale są też niedogodności. Co ciekawe, zarówno z ust zwolenników obostrzeń, jak i przeciwników jakichkolwiek zmian płyną apele o szacunek dla prawa. Święte to słowa. Niestety, jak to u nas, traktowane są one bardzo instrumentalnie. Wiadomo, że szacunek dla prawa to podstawa ładu państwowego. Jego brak zaczyna nam coraz bardziej doskwierać. Droga na skróty staje się codzienną praktyką. Policja często udaje, że ściga wszystkich sprawców. Sądy nieraz udają, że wymierzają sprawiedliwość bez oglądania się na to, kto za kim stoi. A obywatele? Wielu nawet nie udaje, że przestrzega prawa. Gdy mówimy o tych zjawiskach i towarzyszącej im erozji autorytetów, warto zapytać o przyczyny. A także o poziom odpowiedzialności władzy i elit za obecne problemy. Czy manifestantów gna do stolicy drzemiące w Polakach warcholstwo albo chęć udziału w wycieczce turystycznej? Czy protestują, bo im się w głowach przewraca i chcą mieć jeszcze lepiej? Nawet najbardziej poirytowani na manifestantów mieszkańcy Warszawy wiedzą, że praprzyczyną nasilających się protestów jest zerwanie dialogu społecznego. Jest to po części skutek braku umiejętności rozmawiania z ludźmi, jaki konsekwentnie demonstruje rząd Buzka. Ale jest to także brak chęci do partnerskiego traktowania ludzi o innych poglądach. Jak ci ludzie mają wyrażać swoje opinie? Kto ich wysłucha, jeśli nie zorganizują protestu. Takie dramatyczne zapętlenie dużych grup społecznych i władzy grozi nieobliczalnymi konsekwencjami. Jeśli się tego nie przerwie, musi dojść do wybuchu. Projekt Piskorskiego ma chronić interesy tych, którzy są zadowoleni ze swojej sytuacji. Prezydent Warszawy staje się liderem Polaków bogatych i sytych. Zapomina, niestety, że już kilkaset metrów od ratusza mieszkają także inni Polacy. Niezadowoleni, bo nie mający pracy lub niskoopłacani. Coraz bardziej sfrustrowani.   Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2000, 2000

Kategorie: Felietony, Jerzy Domański