Kino po apokalipsie

Kino po apokalipsie

Pół roku po tragedii 11 września w amerykańskich kinach trwa bum na filmy wojenne Syndrom Czarnej Niedzieli. Tego obawiał się amerykański show-biznes po ataku na Nowy Jork 11 września. „Czarna niedziela” to film Johna Frankenheimera z 1977 r., wstrząsająco dosłowny obraz o arabskich terrorystach planujących wysadzenie w powietrze stadionu futbolowego podczas finału Super Bowl. Krytycy chwalili scenariusz, dystrybutor przewidywał sukces kasowy. Ale premiera zbiegła się z czasem prawdziwych tragedii, m.in. ze zderzeniem dwóch samolotów pasażerskich nad Wyspami Kanaryjskimi, ocenionym jako atak terrorystyczny. Widzowie nie chcieli już oglądać powtórki z horroru. Niespodziewany zwrot akcji Podobnie było po 11 września. I choć wydaje się, że media robiły wszystko, aby wyrazić szacunek dla ofiar i ratowników, to w CNN i innych amerykańskich stacjach przez kilka kolejnych tygodni trudno było natknąć się na materiał niezwiązany z nowojorską tragedią albo wojną z terroryzmem. Szokująca transmisja z World Trade Center za bardzo przywodziła na myśl dzieło scenarzysty szaleńca, żeby widzowie z własnej woli chcieli takie sceny oglądać w kinie. Odwoływano premiery nawet komedii romantycznych, jeśli pojawiały się w nich nieistniejące już wieże. Przemysł rozrywkowy stał się więc jedną z ofiar ataku. Poczytywał sobie jednak za obywatelski obowiązek pomóc Amerykanom wrócić do normalności. Pytanie, czy ktokolwiek będzie chciał kiedyś obejrzeć przymusowe półkowniki, musiało spędzać sen z powiek wielu producentom. Bo od czasu sukcesu frekwencyjnego i uznania krytyki dla filmu Spielberga „Szeregowiec Ryan” skierowano do produkcji całą serię obrazów o tematyce wojennej. Dziś to pytanie straciło aktualność. W amerykańskich kinach trwa prawdziwy bum na wojnę, rośnie też lista chętnych do opowiedzenia o wrześniowej tragedii. Odsunięcie w niebyt premiery „Collateral Damage” było niewątpliwym ciosem dla gwiazdy tego filmu, Arnolda Schwarzeneggera, którego kariera i bez tego wykazywała tendencje spadkowe. Po obowiązkowym okresie żałoby obraz opowiadający o strażaku, który w kolumbijskiej dżungli ściga terrorystów odpowiedzialnych za śmierć jego rodziny, wszedł do kin i zawojował listy przebojów. Nie utrzymał się jednak długo na szczycie, bo poza aktualną tematyką nie ma zbyt wielu atutów. Przypomina telegram ze świata, który już nie istnieje. Reżyser nabiera rozpędu inscenizacyjnego tylko w scenach akcji, a przydługie, niezdarne wymiany poglądów politycznych między głównym bohaterem a przywódcą terrorystów trącą banałem. Na premierę „Collateral Damage” przybył były burmistrz Nowego Jorku, Rudolph Giuliani. Tak oczywiste powiązanie promocji filmu z tragedią 11 września wzbudziło niesmak i gniew wśród wielu komentatorów pokazu. Należy jednak oczekiwać, że obecność polityków na tego typu imprezach stanie się zwyczajem. Mel Gibson oglądał premierowy pokaz swego najnowszego hitu „We Were Soldiers” w towarzystwie samego prezydenta George’a W. Busha. Dzielni amerykańscy żołnierze Ameryka ruszyła na wojnę i jak zwykle w takich okolicznościach wzrosło zapotrzebowanie na dawkę patriotyzmu na ekranie. Ponieważ konflikt w Afganistanie nie doczekał się jeszcze swej ekranowej interpretacji, publiczność wita z entuzjazmem obrazy o podobnej tematyce, w których Amerykanie wykazują się męstwem i lojalnością wobec towarzyszy broni. W ubiegły weekend film „We Were Soldiers” zdobył szczyt list przebojów, zarabiając ponad 20 mln dol. i zostawiając pokonanych konkurentów daleko w tyle. Udowodnił tym samym, że koniec świetnej passy tego gatunku, który wieszczyło wielu komentatorów, nie jest jeszcze wcale bliski. Jest to kolejna opowieść o wojnie w Wietnamie, ale jedna z nielicznych, w których amerykański żołnierz przedstawiony jest w pozytywnym świetle na tle tego konfliktu. Twórców nie interesowały dwuznaczne tło polityczne ani dywagacje natury społecznej, postawili na fizyczne doświadczenie i bohaterstwo. Od analizy przyczyn przedstawianej tragedii uchylił się również Ridley Scott w „Helikopterze w ogniu”: – Moim celem było pokazanie wojny bez sentymentów, bez romantycznych uniesień, w sposób bardzo realistyczny – twierdził. Wojna to piekło. Tak można w skrócie określić przesłanie filmu opowiadającego o katastrofalnej misji armii amerykańskiej w Somalii. Twierdzenie poparte jest drastycznymi, wspaniale sfilmowanymi scenami bitwy, przywodzącymi nieodparcie na myśl rzeźnię pod gołym niebem. Także John Moore w pokazywanym także u nas filmie „Za linią wroga” udowadnia – tym razem na przykładzie konfliktu w Bośni –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2002, 2002

Kategorie: Kultura