Życie w tonacji d-moll – rozmowa z Tadeuszem Domanowskim

Życie w tonacji d-moll – rozmowa z Tadeuszem Domanowskim

Koncert w Carnegie Hall to dopiero pierwsze podejście pod muzyczny Everest Czy wydanie przez polskiego pianistę pierwszej solowej płyty bez choćby jednego utworu Chopina nie zakrawa na artystyczną prowokację? – Moja płyta nie jest prowokacją, choć chciałem ją nagrać bez utworów Chopina. Jej prapoczątek ma korzenie w mojej fascynacji Vladimirem Horowitzem. Początkowo miały się znaleźć na niej wyłącznie jego transkrypcje, takie jak „Carmen” czy „Marsz weselny”, które rzeczywiście na nią trafiły, ale myślałem też o nagraniu większych utworów opracowanych przez Horowitza, np. „Obrazków z wystawy” Musorgskiego czy „II sonaty” Rachmaninowa. Po namyśle jednak odszedłem od tej koncepcji, ponieważ uznałem, że byłoby to jedynie odzwierciedlenie osobistego spojrzenia Horowitza na te dzieła. Kiedy zrezygnowałem z tych wielkich utworów, zrodził się pomysł, by pokazać wirtuozerię pianistów i pianistyki, a więc Scarlattiego, Schumanna i Liszta. Od Scarlattiego zaczęła się wielka pianistyka. – W tamtych czasach jego kompozycje były nie do zagrania przez większość wykonawców, ale nawet współczesnym pianistom nastręczają wielu trudności. ZDEWALUOWANE KONKURSY Czy koncert w Carnegie Hall to takie muzyczne zdobycie Everestu czy dopiero Mont Blanc? – Do Carnegie Hall zostałem zaproszony przez Behre Piano Associates – towarzystwo pianistyczne, które co roku organizuje mistrzowskie kursy i koncerty z udziałem już niemal 90-letniego Menahema Presslera. To właśnie Menahem Pressler wybrał spośród uczestników swoich kursów ośmiu pianistów, którzy wystąpili na tym koncercie. Znalezienie się w tym gronie było dla mnie bardzo dużym wyróżnieniem i zaszczytem. Wrażenia? Niesamowita sala, publiczność. Recenzje dostałem bardzo dobre, ale ten koncert to dopiero pierwsze podejście pod Mount Everest. Liczne konkursy, w których brał pan udział, były dla pana bardziej formą rywalizacji czy potwierdzeniem talentu i umiejętności? – Rzeczywiście brałem udział w wielu konkursach, niektóre wygrałem bądź byłem ich laureatem, ale muszę przyznać, że uczestniczenie w nich nie jest moim ulubionym zajęciem. W tej chwili do konkursów podchodzę bardzo negatywnie, bo moim zdaniem już się zdewaluowały. Po prostu jest ich za dużo i nawet nam, pianistom, trudno wymienić wszystkich ich zwycięzców w danym roku, nie mówiąc o laureatach. Owszem, jest kilka ważnych konkursów, ale i one nie są tym, czym były kiedyś. A jak ta dewaluacja wpływa na poziom pianistyki? – Moim zdaniem, bardzo negatywnie. Dzieje się tak głównie za sprawą systemu oceniania stosowanego zazwyczaj podczas konkursów. System punktacji, od 1 do 25, powoduje, że ktoś, kto gra na średnim poziomie, dostaje średnią liczbę punktów, dającą w efekcie pozytywny wynik. Ten, kto gra nie tyle kontrowersyjnie, ile oryginalnie, przez jednego jurora może być oceniony pozytywnie, a przez drugiego nie – i taka osobowość przepada, szczególnie gdy jest liczne jury i duży rozrzut opinii o danym uczestniku. W rezultacie bywa, że do finału trafiają ludzie, którzy niekoniecznie są najlepsi, i potem nie robią wielkiej kariery. Oczywiście to nie jest reguła, ale niestety zdarza się coraz częściej. Widzi się pan jako juror w konkursach? Pogorelicia wyniósłby pan w nich na szczyty czy od razu odesłał do domu? – Jestem za takimi postaciami jak Ivo Pogorelić – to wielka osobowość i ogromny talent. Nie chodzi oczywiście o to, aby zgadzać się ze wszystkimi jego interpretacjami, ale na pewno to ktoś, kto bardzo odważnie podąża za własnymi ideami, a jego gra jest niezwykle inspirująca. To zawsze dużo ważniejsze niż przeciętne, porządne, akademickie granie. Jestem za poszukiwaniem czegoś nowego w muzyce, nawet za łączeniem stylów, co nie oznacza udziwniania kompozycji. Jednowymiarowość, powtarzalność i rutyna są najgorsze w sztuce, zresztą chyba tak samo jak w życiu. Czyli dokładne, żeby nie powiedzieć perfekcyjne, odegranie tego, co zapisane w nutach? – Oczywiście trzeba być w zgodzie z zapisem nutowym, wizją kompozytora, ale każdy musi mieć własne spojrzenie na dzieło. I dlatego zawsze się staram nie trzymać niewolniczo tradycji wykonawczej, bo to zabija indywidualność. Tradycja wykonawcza też nie jest do końca sprecyzowana i znana, bo znakomita większość słynnych kompozytorów nigdy niczego nie nagrała i nie wiemy, jak oni wykonywali swoje utwory, jak je sobie wyobrażali. – Właśnie. Trzeba zawsze szukać własnej drogi. Tak robili i robią wielcy pianiści, kompozytorzy, malarze. Vladimir Horowitz, nagrywając sonaty Scarlattiego, oczywiście konsultował się z największymi muzykologami, studiował

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2013, 2013

Kategorie: Kultura