Klęska Szczęśliwej Armady

Klęska Szczęśliwej Armady

Historycy wyjaśniają mity wokół zagłady hiszpańskiej floty inwazyjnej

W 1588 r. Filip II, monarcha Hiszpanii, wysłał na podbój Anglii największą flotę w dziejach swego królestwa. Ale dumna Armada poniosła dotkliwą klęskę – pokonały ją wichry, sztormy i burze. Od początku zresztą skazana była na zagładę.
Filip II panował w królestwie, nad którym nie zachodziło słońce. W 1580 r. przyłączył do swych ziem Portugalię wraz z Brazylią i innymi zamorskimi posiadłościami. Hiszpańska srebrna flota każdego roku żeglowała z Ameryki, wioząc nieprzebrane skarby dla władcy. Ale Filip, monarcha niestrudzony i żarliwy katolik, miał też ogromne wydatki. Reformacja rozdarła Europę. Protestanci i w Niderlandach wszczęli rebelię przeciwko hiszpańskim panom. Wojna trwała długie lata, ale doborowa armia Madrytu nie zdołała pokonać buntowników, których chroniły niezliczone rzeki, kanały, groble i mielizny. Na domiar złego Elżbieta I, dziewicza (jakoby) królowa Anglii, rzuciła wyzwanie hiszpańskiej potędze. Wysłała na morza zuchwałych korsarzy, z których najsłynniejszy, Francis Drake, bezlitośnie pustoszył zamorskie kraje Korony hiszpańskiej. W końcu Elżbieta udzieliła poparcia powstańcom w Niderlandach. Doradcy Filipa uważali, że wojna z buntownikami jest nie do wygrania. Jeśli jednak Hiszpania zmiażdży heretycką Anglię, pozbawieni tak potężnego alianta niderlandzcy kalwiniści nie unikną zguby. Ostrożny monarcha wahał się, kiedy jednak w lutym 1587 r. Elżbieta oddała w ręce kata od dawna więzioną katolicką królową Szkocji, Marię Stuart, podjął decyzję. Powszechnie uważa się, że Filip chciał zawojować Anglię i przywrócić katolicyzm w tym kraju. Roztropny władca zdawał sobie jednak sprawę, że zmienne są losy wojny. Dlatego

miał też plan B.

Liczył, że gdy niezwyciężona hiszpańska piechota znajdzie się na ziemi angielskiej, Elżbieta przyjmie twarde warunki pokojowe – wycofa poparcie dla powstańców w Niderlandach i ogłosi tolerancję dla angielskich katolików.
Wyprawa, nazwana przedsięwzięciem angielskim, miała wyruszyć już w 1587 r., ale w kwietniu Francis Drake wpadł ze swymi okrętami do Kadyksu, zniszczył 60 hiszpańskich statków i spalił ogromne składy zaopatrzenia. Filip musiał odłożyć inwazję na następny rok. Hiszpański monarcha przeznaczył na przygotowania gigantyczne zasoby swego światowego państwa. Sprowadzono żołnierzy ze wszystkich regionów Śródziemnomorza. Aby ich zaopatrzyć, tylko w Maladze zbudowano 40 nowych pieców do wypieku sucharów. Z Mediolanu sprowadzono ryż, kupcy z Hamburga sprzedali prawie 200 ton sera z miast nadbałtyckich. Ludwisarnie w Lizbonie dzień i noc odlewały działa. W starszych opracowaniach można przeczytać, że flota inwazyjna poniosła klęskę, ponieważ Hiszpanom zabrakło kul i prochu, natomiast angielscy kapitanowie mogli uzupełniać amunicję w swoich portach. Przeczą temu jednak badania wraków hiszpańskich okrętów, które poszły na dno u wybrzeży Irlandii. W ładowniach znajduje się jeszcze wiele pocisków. Z zapisów w archiwach Madrytu wynika, że te okręty, które zdołały powrócić, miały jeszcze jedną czwartą początkowego stanu amunicji. Przyczyna żałosnego fiaska przedsięwzięcia angielskiego była inna. Hiszpanie lekceważyli artylerię, liczyli, że zdobędą angielskie okręty abordażem. Działa hiszpańskie były przestarzałe, miały lądowe, dwukołowe lawety i długą podstawę, która zajmowała sporo miejsca na pokładzie, a przy odrzucie uszkadzała statek. Ładowanie takich puszek trwało długo – niekiedy marynarze Filipa oddawali w bitwie tylko jedną salwę. Ponadto zbrojmistrze króla ściągnęli najprzeróżniejsze armaty ze wszystkich części imperium, także te o nietypowych kalibrach, zdobyte na Turkach i Francuzach. W zamęcie bitwy artylerzyści Filipa nie potrafili dobrać do nich kul. Anglicy stosowali skuteczniejsze lawety dział morskich o czterech małych kołach, umożliwiające szybkie nabijanie i powtarzanie salw burtowych.
Katolicki monarcha zgromadził ok. 130 okrętów i statków różnych typów. Były wśród nich świetne galeony, noszące nazwy niebiańskich patronów, toteż nazwano je katalogiem świętych. Wicekról Neapolu przysłał cztery masywne galeasy wyposażone w żagle, ale poruszane także siłą wioseł. Pod flagą Filipa pożeglowała wynajęta w Gdańsku karaka „Barca de Anzique” („Statek z Gdańska”) o wyporności 450 ton z 26 działami, 25 żeglarzami i dwoma setkami żołnierzy na pokładzie. Imponująca flota miała 2630 dużych armat i 123.790 żelaznych, kamiennych i spiżowych kul. Na pokładach znalazło się 8050 marynarzy, 2088 wioślarzy niewolników i 18.978 żołnierzy oraz 1545 ochotników – młodych i dumnych szlachciców. W wyprawie wzięło udział także 200 kapłanów, którzy mieli nawracać angielskich kacerzy. Tej masie okrętów nadano nazwę Armady. Znaczy to uzbrojona flota). Filip lubił mówić o Szczęśliwej Armadzie (La Felicissima Armada). To papież Sykstus V nazwał ją Armadą Niezwyciężoną (Armada Invencible) – później miano to szyderczo rozpowszechnili Anglicy.
Ale nawet ogromne zasoby królestwa nie wystarczyły na wystawienie tak licznej floty i armii inwazyjnej jednocześnie. Filip i jego doradcy wykoncypowali zatem osobliwy plan. Armada pożegluje najpierw do Niderlandów, zabierze na pokłady bitne wojsko tamtejszego hiszpańskiego wodza, Alessandra Farnese, księcia Parmy, i dopiero wtedy dokona desantu w Anglii. Był to błąd, który zadecydował o katastrofie całego przedsięwzięcia. Parma miał tylko dwa porty, zbyt płytkie, aby mogły do nich wpłynąć duże okręty. Ponadto drogę blokowali na swych zwrotnych płaskodennych łodziach niderlandzcy powstańcy, słynni żeglarze, ale także okrutnicy gezowie (żebracy) wodni. W warunkach techniki i łączności XVI w. zaplanowana operacja była niemożliwa do przeprowadzenia. Drewniane okręty zależne były od wiatrów, przypływów, prądów morskich, zagrażały im skały i mielizny. Gdyby Filip wysłał statki od razu do angielskich brzegów, mógłby zatriumfować nad Elżbietą. Obarczona obowiązkiem zabrania armii z Niderlandów Armada skazana była na klęskę.
Nie mają więc racji ci, którzy obarczają odpowiedzialnością za katastrofę wyprawy jej naczelnego wodza. Został nim 38-letni Alonso Pérez de Guzmán, siódmy książę Medina Sidonia. Nie miał on doświadczenia jako żeglarz. Ale Filip, który zmusił Sidonię do objęcia dowództwa, wiedział, co robi. Książę był znakomitym organizatorem konwojów atlantyckich i ostrożnym strategiem. Podczas wyprawy wykazał się niezwykłym hartem ducha. W gorącej bitwie bez lęku wspinał się na wanty, aby rozpoznać sytuację, w dniach głodu przydzielał sobie taką samą rację żywnościową, jaką dostawał najnędzniejszy majtek. Oddał rannym swą kabinę, w lodowatym wichrze północy okrył własnym płaszczem chłopca okrętowego. Filip wiedział też, że jeśli powierzy dowództwo jakiemuś doświadczonemu żeglarzowi, inni będą mu zazdrościć. Hiszpańskich szlachciców wręcz rozsadzała duma. Byli gotowi służyć tylko pod rozkazami księcia z najświetniejszego rodu. Tragedią Sidonii było to, że musiał poprowadzić misję niemożliwą, ponadto zobowiązany był do wykonywania wszystkich, często nieroztropnych rozkazów swego króla.
Elżbieta długo czuła się bezpiecznie. Przekupiony przez Hiszpanów ambasador angielski w Paryżu zapewniał królową, że Armada pożegluje do Ameryki. Ale w końcu monarchini wystawiła flotę ze 197 okrętów, z których tylko 21 było wojennymi galeonami. Pod flagą Anglii znalazły się dziesiątki okrętów kupieckich, zaopatrzeniowych i zwiadowczych. Ale tą flotą dowodzili najlepsi żeglarze ówczesnego świata – sir Francis Drake na galeonie „Revenge”, jego kuzyn John Hawkins, który jako pierwszy rozpoczął przeciw Hiszpanii piracki proceder, na „Victory”, korsarz i odkrywca Martin Frobisher na „Triumphie”. Elżbieta w obawie, że jej dowódcy się pokłócą, mianowała wielkim admirałem Charlesa Howarda, lorda Effingham, który nie cieszył się sławą żeglarza, lecz jako arystokrata miał autorytet wśród morskich psów królowej.
28 kwietnia Armada wypłynęła z Lizbony. Papież udzielił wszystkim uczestnikom wyprawy odpustu absolutnego. Ale błogosławieństwo Kościoła niewiele pomogło. Przeciwne wiatry od razu rozproszyły flotę, okazało się też, że w beczkach ze świeżego drewna psuje się woda i prowiant (dobrze wysuszone beczki spalił Drake w Kadyksie). Okręty musiały zawinąć do La Coruny, aby uzupełnić zapasy. Książę Medina Sidonia prosił króla o odwołanie przedsięwzięcia. Wskazywał, że okręty są przeważnie ociężałe, powolne i niezdatne do żeglugi po pełnym morzu. „Poświęciłem to przedsięwzięcie Bogu”, brzmiała odpowiedź monarchy. Książę musi wykonać swój obowiązek.
Dopiero 22 lipca flota wyszła z La Coruny. Żeglowała w szyku gigantycznego półksiężyca, szerokiego na 3 km, z cofniętymi ku tyłowi ramionami. W środku umieszczono statki przewozowe, na rogach – najsilniejsze galeony. Każdy kapitan miał wyznaczone miejsce szyku – jego opuszczenie uchodziło za haniebną zbrodnię. Ale

20 najlepszych galeonów

mogło przemieszczać się swobodnie i nieść pomoc tam, gdzie jest potrzebna.
Kolejny mit dotyczących Szczęśliwej Armady głosi, że powstrzymali ją odważni angielscy żeglarze. W rzeczywistości hiszpański półksiężyc płynął niepowstrzymanie. Anglicy mogli tylko szarpać wrogą flotę. Mieli za mało żołnierzy, nie ryzykowali więc abordażu, ich artyleria zaś była za słaba, aby zdruzgotać masywne kadłuby korabi Filipa. Hiszpanie nie mogli zmusić do abordażu bardziej zwrotnych okrętów przeciwnika. Obie strony zużyły znaczne ilości kul oraz prochu. Flota hiszpańska poniosła niewielkie straty.
6 sierpnia 1588 r. hiszpańskie okręty rzuciły kotwicę na redzie francuskiego Calais, w odległości zaledwie 30 mil od obozu księcia Parmy. Ale miejsce było niebezpieczne, flota hiszpańska stała na otwartym morzu, narażona na wichury, otoczona przez angielskie okręty. Na domiar złego gońcy wrócili z hiobowymi wieściami. Parma, który od początku przeciwny był przedsięwzięciu, może zaokrętować swe wojska najwcześniej za sześć dni (wysłannicy Mediny Sidonii twierdzili, że w rzeczywistości może to potrwać dwa tygodnie). Także ta nieudolność czy zła wola hiszpańskiego wodza w Niderlandach przyczyniła się do klęski.
7 sierpnia w nocy Anglicy złamali wreszcie niezłomny szyk wrogów, wysyłając nań osiem płonących okrętów, straszliwych branderów. Nazajutrz prawie 200 angielskich statków pożeglowało na wroga. Drake i inni spodziewali się zwycięstwa, gdyż Hiszpanie byli rozproszeni. Ale na kotwicy pozostał niezłomny „San Martin”, flagowy okręt Sidonii, oraz parę innych galeonów. Te statki stawiły zacięty opór. Bój wrzał przez wiele godzin, krew dosłownie strumieniami spływała z pokładów postrzelanych hiszpańskich korabi. W tej bitwie pod Gravelines armada straciła 1,5 tys. ludzi oraz kilka okrętów.
Pozostałe zostały

straszliwie pogruchotane.

Niestrudzony Medina Sidonia zdołał jednak po bitwie odtworzyć szyk. Wiatry pchały Armadę ku zimnym wodom północy. Drogę powrotu blokowała prawie nietknięta flota angielska. Hiszpański admirał i jego kapitanowie postanowili, że zawrócą i przebiją się do ojczyzny, jeśli wiatr się zmieni w ciągu czterech dni. Ale wichury wciąż gnały okręty ku północy. Medina Sidonia postanowił więc wrócić do ojczyzny daleką drogą wokół Szkocji i Irlandii. Żeglarze nie znali tych wód, nie mieli map, na okrętach kończyła się woda, prowiant gnił, szkorbut i inne choroby zaczęły zbierać straszliwe żniwo.
Admirał Filipa rozkazał wyrzucić za burtę wszystkie konie i muły, aby oszczędzić wodę. Nieszczęsne zwierzęta długo miotały się wśród fal. Książę polecił też ścisłe racjonowanie żywności – każdy, od dumnego arystokraty po niewolnika przy wiosłach czy okrętowego cieślę, dostawał dziennie tylko pół litra wody, ćwierć litra wina i 8 uncji (224 gramy) sucharów. Medina Sidonia nakazywał usilnie, aby okręty trzymały się razem. Ale na wodach północy galeony gubiły się w szkwałach i we mgle, potem rozpętał się sztorm, gwałtowny, niespotykany, jakiego nawet najstarsi mieszkańcy Irlandii nie pamiętali.

Rozpoczęła się zagłada.

17 sierpnia w potwornej burzy zniknął „Gran Grifon”, wielki, 650-tonowy, statek kupiecki z Rostocku. Wielki Gryf żeglował odtąd samotnie. 28 września roztrzaskał się na skałach koło szkockiej wyspy Fair Isle. Rozbitkowie spędzili na tym bezludziu zimę, żywiąc się resztkami uratowanych zapasów i złowionymi rybami. Wiosną ok. 200 obdartych i głodnych żeglarzy dotarło do Edynburga w neutralnej Szkocji, która traktowała poddanych Filipa życzliwie, lecz tylko garstka, z kapitanem Gomezem de Mediną, zdołała powrócić do Hiszpanii.
Niektóre statki hiszpańskie usiłowały lądować w Irlandii, aby naprawić uszkodzenia, znaleźć wodę i żywność. Tylko nielicznym się to udało. Ale dla wielu korabi Filipa Irlandia stała się grobem. Trapieni przez głód i choroby, słaniający się na nogach marynarze nie mieli już siły postawić żagli. Potężne huragany zrywały liny kotwiczne i rzucały okręty na przybrzeżne skały. Tysiące ludzi marnie utonęło. Tych, którzy zdołali żywi wydostać się na brzeg, czekał jeszcze gorszy los – zabijano ich bezlitośnie. Anglicy twierdzili później, że to dzicy Irowie wymordowali katolickich współwyznawców z Hiszpanii, aby zdobyć łupy. Irlandia znajdowała się pod panowaniem angielskim i niektórzy naczelnicy, jak z rodu ród O’Flaherty, rzeczywiście wysługiwali się Anglikom. Większość Irów usiłowało jednak pomagać rozbitkom, narażając się na śmierć od katowskiego topora. Tak naprawdę winę za barbarzyńską masakrę ponosi gubernator Irlandii, William Fitzwilliam. Miał on tylko 2 tys. słabo uzbrojonych, niekarnych żołnierzy. Lękał się, że

Irowie wzniecą bunt

przy pomocy hiszpańskich zbrojnych. Polecił więc, aby ludzi z Armady przesłuchiwać, w razie konieczności na torturach, a następnie wszystkich stracić. Rozkaz ten wykonywano skrupulatnie, Anglicy powiesili nawet bogatych szlachciców, którym wcześniej przyrzekli, że zostaną zwolnieni za okupem.
„Trinidad” z eskadry andaluzyjskiej roztrzaskał się 18 września w Zatoce Tralee, w hrabstwie Kerry. Ok. 100 rozbitków poddało się arystokracie Williamowi Bourke’owi z Ardnerrie. Ten kazał jednak później zgładzić 80 spośród nich.
21 września 1160-tonowy „Gran Grin” roztrzaskał się na skałach koło wyspy Clare. Ponad 200 żeglarzy i wojowników znalazło śmierć w morzu. Na wynędzniałych, padających z nóg ocalałych rozbitków rzuca się wataha zbrojnych z irlandzkiego klanu O’Malley. Ci, którzy uszli z życiem z rzezi, zostali powieszeni w Galway.
25 września trzy statki, „La Lavia”, „La Juliana” i „Santa Maria de Vision”, rozbiły się w potwornym sztormie przy Streedagh Strand w hrabstwie Sligo na skale, która do dziś zwana jest Hiszpańską. Morze wyrzuciło na brzeg ponad 1,1 tys. ciał, szczątki okrętów, a nawet szkatułki z klejnotami Angielscy kawalerzyści szarżowali na nielicznych rozbitków, siekąc bezlitośnie. 12 wziętych do niewoli Hiszpanów zostało powieszonych na krokwiach zrujnowanego opactwa Staad.
Tego samego dnia burza wyrzuciła 300-tonowy hurk „Falcon Blanco Mediano” na brzeg pod Inishbofin w hrabstwie Galway. Kilkudziesięciu rozbitków zostało otoczonych przez prawie tysiąc angielskich zbrojnych oraz iryjskich wojowników, których zmobilizował zarządca prowincji Connaught. Hiszpanie z pogardą śmierci bronili się przez wiele godzin. Bohaterski opór garstki straceńców skruszył nieco serce gubernatora Fitzwilliama, zajętego zresztą rabowaniem hiszpańskich skarbów. Fitzwilliam darował życie kapitanowi Luisowi de Cordobie i jego krewnemu, pozostali jeńcy

zginęli na szubienicy.

„Santa Maria Rata Encoronada”, flagowa karaka wiceadmirała Alonsa Leivy, została zepchnięta przez nawałnicę na piasek Fahy Strand pod Ballycroy. Kapitan nakazał zabrać z okrętu broń, zapasy i kosztowności. Hiszpanie obwarowali się w zamku Tiraun, gotowi bronić się do upadłego. Ale Irowie zachęcili przybyszów do ratowania się na innych hiszpańskich statkach, które widziano w pobliżu. Rzeczywiście, zwiadowcy Leivy odnaleźli przy brzegu „Santiago”, który wkrótce rozbije się pod Poulatornish, oraz karakę „Duquesa Santa Ana” z eskadry andaluzyjskiej. Wiceadmirał ze swoimi wszedł na pokład „Świętej Anny”. 26 września huragan wyrzucił „Santa Anę” na brzeg Zatoki Loughro Mor. Irowie pospieszyli Hiszpanom z pomocą. Ludzie Leivy zostali w końcu zabrani przez wielką galeasę „Girona”, która stanęła na kotwicy pod Killybeg. „Girona” dzięki swym wiosłom do tej pory oparła się wszelkim sztormom. Teraz okręt jest beznadziejnie zatłoczony, po przyjęciu na pokład rozbitków z dwóch statków wiezie ponad 1,3 tys. ludzi. Don Alonso nakazuje zawrócić. Chce naprawić „Gironę” w którymś z portów Szkocji i pożeglować przez kanał La Manche. Sztorm pogruchotał jednak ster galeasy i spychał ją ku brzegom północnej Irlandii. Ramiona 223 wioślarzy nie zdołały oprzeć się sile nawałnicy. 30 października „Girona” roztrzaskała się na skałach przy Lacada Point.
21 września do Santander zawinął mocno pokiereszowany „San Martin”, okręt cmentarz, na którym 180 ludzi skonało z powodu chorób i głodu. Filip II, który spodziewał się zwycięstwa, dopiero wtedy dowiedział się o katastrofie swojej floty. Z upływem dni także inne okręty Armady wracały do ojczyzny, ale żeglarze, którzy podczas rejsu zaspokajali pragnienie wodą deszczową łapaną w koszule, konali w ojczystych portach jak muchy. Ostatecznie do hiszpańskich portów zawinęło tylko 65 okrętów Armady (w tym prawie wszystkie galeony), 59 uległo zagładzie, z czego znakomita większość (prawie 50) podczas powrotu. Wraz z okrętami zginęło niemal 20 tys. ludzi (wliczając ofiary chorób i głodu). Filip w obliczu klęski odznaczył się szlachetnością, którą rzadko wykazują władcy. Nie robił swemu niefortunnemu admirałowi wyrzutów, rzekł tylko: „Wysłałem moje okręty, aby walczyły z ludźmi, a nie z żywiołami”. Nakazał też odprawić msze dziękczynne, gdyż nie wszystkie statki zostały zniszczone. Troszczył się o zaopatrzenie rozbitków, wypłacił żołd wszystkim ludziom. Elżbieta natomiast okazała się małoduszna. Kiedy tylko zagrożenie minęło, natychmiast rozpuściła swą flotę, aby nie płacić żeglarzom. 10 tys. wilków morskich królowej zmarło z głodu i chorób. Historycy hiszpańscy podkreślają, że klęska Armady nie była takim przełomem, za jaki się ją uważa. Imperium odbudowało swą flotę, tak że angielscy korsarze nie ośmielali się już atakować zamorskich posiadłości Madrytu. W 1603 r. Anglia musiała zawrzeć kompromisowy pokój z Hiszpanią. Trzeba jednak przyznać, że katastrofa z 1588 stała się zapowiedzią powolnego zmierzchu hiszpańskiego mocarstwa oraz narodzin nowych potęg morskich – Anglii i Holandii. Zwycięski pochód kontrreformacji na zawsze został powstrzymany. Marzenia Filipa o przywróceniu katolicyzmu w Anglii i Niderlandach okazały się mrzonką.

 

Wydanie: 2008, 37/2008

Kategorie: Historia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy