Kocioł w strefie ciszy

Kocioł w strefie ciszy

Kobiet, które dotarły na Ziemię Franciszka Józefa, było niewiele. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, będzie tyle samo, ile na Evereście. Trzy!

Jest nas ośmioro. Słońce rozgrzewa jacht. Beztrosko chodzimy po pokładzie w krótkich spodenkach. Nasz cel to Ziemia Rudolfa, najbardziej niedostępny skrawek Ziemi Franciszka Józefa.
Tromso to największe miasto północnej Norwegii. „Wrota Arktyki”. Mimo że położone 400 km za kołem podbiegunowym, klimat nie jest surowy ze względu na silny wpływ Prądu Zatokowego. W pośpiechu pakujemy sprzęt. Rozkładamy cały dobytek na pokładzie 15-metrowego jachtu „Panorama”.
– Dokąd płyniecie? – zagaduje jeden z przechodniów wpatrzony w polską banderę. – Franz Josef Land – odpowiadam. Kiwa głową z politowaniem.
Rejs prowadzi kapitan żeglugi wielkiej Remigiusz Trzaska. Nie przypomina wytatuowanego wilka morskiego. Wysoki, szczupły, z kozią bródką. Został wychowany w tzw. starej szkole żeglarskiej. Dość konserwatywny. Na co dzień pracuje w urzędzie jako informatyk. Do poprowadzenia tej wyprawy przygotowywał się parę lat. Przez ostatni rok analizował sytuację lodową w tym okresie na Ziemi Franciszka Józefa. Trenował jesienią

w sztormowych warunkach

na Bałtyku. Nasz cel to żeglarski biegun północny. Archipelag wysp na dalekiej północy. Stąd już tylko 900 km do bieguna! Większą część powierzchni wysp zajmuje pokrywa lodowa. Rejon oddalony od czegokolwiek. Nawet licząc od daty odkrycia archipelagu w 1873 r., niewielu ludzi tu było. Należący do Rosji archipelag był przez wiele lat strefą zamkniętą dla wszystkich. Do dnia dzisiejszego wymagane są specjalne zezwolenia. My nie mamy żadnego. Pod względem żeglarskim rejs stanowi duże wyzwanie. Zamierzamy wypuścić się w morze na trzy tygodnie bez możliwości uzupełniania zapasów. Morze Barentsa o tej porze nie należy do najspokojniejszych, choć w dalekiej Arktyce mogą być problemy z wiatrem. – Na pewno nie będzie za to problemu z lodem do whisky – śmieje się Bolek Rudnik, drugi oficer.
Zaczyna bujać. Kręci się w głowie.
– Kiedy zrobiłeś patent żeglarza? – pyta kapitan. – Pięć lat temu. – Pływałeś od tamtego czasu? – Trochę – odpowiadam niemrawo. – To teraz popływasz – mówi z uśmiechem. Wyskakuję na pokład. Czuję mocne rwanie w żołądku. Trzymam się relingów. Fala zabiera moje wymiociny. Jestem słaby jak niemowlę, bez siły do życia. Każdy w inny sposób przechodzi chorobę morską. Zazwyczaj trwa to dwa-trzy dni. Nos na wiatr tylko chwilowo uspokaja rozkołysany organizm. Musi się zaadaptować. – Pozmywaj naczynia na pokładzie – namawia Remigiusz Trzaska.
W skład załogi wchodzą dwie dziewczyny. 21-letniej Dominice Kasieczko i 18-letniej Magdzie Szczypce morze nie jest obce. Mają doświadczenia bałtyckie. Kobiet, które dotarły na Ziemię Franciszka Józefa, było niewiele. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, będzie tyle samo, ile na Evereście. Trzy! Wcześniej na Ziemię Franciszka Józefa dotarł tylko jeden jacht z Polski, „Politechnika”.
Znaleźliśmy się w strefie ciszy. Bezwietrznie, flauta. Włączamy silnik. Wiatr zazwyczaj zdycha po południu. Wachty mamy po trzy godziny. Stoję za sterem. Próbuję wyczuć pracę żagli. Zimno. Ubrany jestem w polarowe spodnie, kurtkę przeciwwiatrową i puchową kamizelkę. Ręce kostnieją, mimo że mam grube rękawice, a pod nimi cienkie. Wilgotność 85%. Mój puchowy śpiwór przestał grzać. Ciągnie wodę jak gąbka. Przykrywam się drugim śpiworem ze sztucznego puchu. Lepiej sprawdza się w Arktyce. Na morzu pustka. Żadnego statku. Zachód słońca wyznacza kierunek.
Nasz jacht wygląda jak statek ekspedycyjny. Stalowa jednostka sprawdziła się w lodach Antarktydy, koło Hornu i podczas sztormowania nieopodal Cape Town. Nazwa jachtu nawiązuje do obrazu Jana Styki i Wojciecha Kossaka „Panorama Racławicka”. To prawdopodobnie jedyny jacht, którego portem macierzystym jest śródlądzie – Wrocław.
Słony prysznic skrapia pokład. Patrzę na mapę. Próbuję wstępnie wykalkulować, ile mamy dni do celu. – Nie planuj. To przynosi pecha – ostrzega kapitan. Myślę, że kapitanowi czasami brakuje młodzieńczej werwy. Próbujemy złapać kontakt z Murmańskiem, odebrać jakikolwiek faks z pogodą. Cicho w eterze. – Może są na innej częstotliwości – dodaje Bolek.
– Wieloryby, wieloryby! – wszyscy wychodzą na pokład. Stworzenia płyną parę mil od „Panoramy”. Wielkimi cielskami rozbryzgują spokojną taflę morza.
Zakładamy wszystkie szmaty. Dużego kliwra, genuę i apsel. – Apsel? – patrzy na żagiel zdziwiony Dominik Grott. – Trochę się rozgrzejemy – zachęca kpt. Trzaska. Jak na strefę ciszy, zaczęło ładnie wiać. Wyciągamy osiem węzłów. Żagle pracują. Jacht ma prawie 200 m kw. żagla.

Wygląda jak Afrodyta,

która wyłoniła się z fal. Wchodzę na maszt grota. Ręce przymarzają do salingu. Woda zmieniła kolor. Para z ust bucha jak z lokomotywy, czujemy się jak w lodówce. Temperatura plus 1 stopień.
– Marcin, dlaczego postanowiłeś wyruszyć w rejs? – zagaduje Dominik Grott. – Kocham Północ – przemawiam spod mocno ściśniętej kominiarki. Dla Jacka Kiluka, zastępcy kapitana, który przyleciał z Toronto specjalnie na tę wyprawę, to zmaganie się z szorstką naturą. Mimo że ma przepłynięte ponad 60 tys. mil morskich, każdym dniem na jachcie cieszy się jak dziecko. – Ziemia Franciszka? Marzyła mi się od lat. Ale nikt nie organizował tam wyprawy. Teraz mamy szansę tam dotrzeć. – Na Karaiby będę pływał, jak będę 70-latkiem. Mogę jeszcze trochę pomarznąć – mówi 48-letni żeglarz.
W odróżnieniu od innych członków załogi nie wybrałem się w rejs, ale do szkoły pod żaglami. Trzaska w wolnych chwilach próbuje podzielić się wiedzą żeglarską. Uczy nas, jak posługiwać się sekstansem. – Najlepiej po policzku poznasz, z której strony wieje wiatr. Oglądaj się za siebie. Patrz, jak pracuje bezan. Jak fale się układają. Ten jacht bardzo dobrze się prowadzi. Nie machaj nerwowo kołem sterowym. Musisz wyczuć wiatr i wodę – tłumaczy w trakcie składania żagla.
– Każdy przed wyjazdem ma wyobrażenie o rejsie. Ja też mam jako kapitan. Chciałbym, żeby to się kręciło według tego wyobrażenia.
Na jachcie duża powaga.
Po prawej stronie burty widzę coś białego. Góra lodowa!
– Melduję, że widzę górę lodową! – krzyczę. Jest jakieś 15 mil od jachtu. Mieni się w słońcu. Płynie bardzo szybko. Czuję, że jesteśmy blisko celu. To nasz ósmy dzień na morzu. W oddali widzę przebłyski ciemnych konturów. Przejrzystość doskonała. Widzę na 40 mil. Przykładam lornetkę do oczu.
– Ziemia, ziemia na horyzoncie! – krzyczę ponownie. – O kurczę! Faktycznie ziemia – patrzy w dal Dominika Kasieczko. W oczach kapitana pojawiły się iskry radości. Na twarzy spokojny uśmiech. Coraz więcej kawałków lodu. W zachodzącym słońcu płonie Wyspa Bella. Przypomina żarzący się wulkan. Temperatura minus 1 stopień. Słońce zaszło tylko na minutę. Była to najkrótsza noc w moim życiu. Jaskrawy wschód słońca oślepia. Widzę czarne plamy. Trzaska nie schodzi z pokładu. Wpatruje się w surowy krajobraz. – Jeżeli gdzieś jest jeszcze dziko, to z pewnością tutaj – mówi. Próbujemy wywołać Rosyjską Straż Przybrzeżną. Tylko szum w radiu.
Duże bryły lodu płyną na południe. – Czy będziemy tu cumować? – zagaduję. – Chciałbym. Na razie nie ma nawet jak się zbliżyć. Powstają zatory lodowe. Brzeg pokrywa lód. Podejście do lądu nie jest łatwym zadaniem. Robimy zwrot przez rufę. Obieramy kurs na Zatokę Geografów. Na Wyspę Georga. Pogoda nas rozpieszcza – słońce, stan morza: cztery, płyniemy siedem węzłów. Dookoła biel. W skład archipelagu wchodzi 191 wysp. Lodowe wzniesienia wrzynają się w morze. Ziemia Franciszka Józefa została zamknięta przez Związek Radziecki dla naukowców i eksploratorów w 1930 r. Dopiero na początku 1990 r., po przemianach ustrojowych ponownie można było wpłynąć i zapuścić się w surowy interior. Do tego czasu była starannie pilnowana. Do dnia dzisiejszego nie wiadomo, czy Rosjanie mają tam

tajne bazy wojskowe.

Na te wody zapuszczał się legendarny okręt podwodny „Kursk”.
Wchodzimy do Zatoki Geografów. Kotwica w dół! Stoimy w bezwietrznej odnodze zatoki. Góra lodowa wysokości i szerokości kilkunastu metrów przemieszcza się w szybkim tempie. Na szczęście jesteśmy schowani przed wiatrem. Tutaj jej nie przywieje. Mgła pokryła cały archipelag. Przypomina mi się książka Czesława Centkiewicza „Wyspa mgieł i wichrów”, choć ten tytuł dotyczy Wyspy Niedźwiedziej. Wskakuję wraz z Andrzejem Sieczakiem i Bolkiem Rudnikiem do pontonu. Jest, jest! Po dziewięciu dniach rejsu stawiam nogę na ziemi. Wbijam pomiędzy bazaltowe skały polską banderę. Cisza, aż bolą uszy. Kapitan przy ognisku wznosi toast. Minutą ciszy czcimy ludzi, którzy na tych ziemiach byli niegdyś przetrzymywani. Ziemia Franciszka Józefa była kiedyś kolonią karną, miejscem zesłania. Zazwyczaj wszyscy zesłańcy ginęli. Dla kapitana przybycie w te rejony to więcej niż tylko rejs. Tutaj był zesłany jego ojciec. Jako jeden z nielicznych uciekł. – Po raz pierwszy usłyszałem o archipelagu Ziemia Franciszka Józefa właśnie od ojca, który w okresie II wojny światowej spędził tam jakiś czas. Przyznaję, z początku nie wiedziałem nawet, gdzie to jest. Ojcu okolica najwyraźniej nie przypadła do gustu, bo postanowił stamtąd uciec. Szczęśliwe koleje losu pozwoliły mu dotrzeć do miejsca, gdzie tworzono polskie wojsko gen. Andersa. Nawet wiele lat później intensywność przeżyć hamowała ten wątek wspomnień na tyle, że powstawały wątpliwości co do poprawnego określenia miejsca i czasu. Tak naprawdę nie wiem, jak to zrobił. Ojciec nigdy nie chciał o tym opowiadać. Zresztą byłem jeszcze dzieckiem i wielu rzeczy wówczas nie rozumiałem. Kiedy dorosłem, nie dane było mi wysłuchać – opowiada Trzaska.
Przekręcam się w koi. Traach! Uderzenie wyrywa mnie ze snu. Wyskakuję ze śpiwora:
– Co jest? Dookoła olbrzymi zator lodowy, ocieramy się o duże kry. Znaleźliśmy się w objęciach paku lodowego – mówi trzymający bosak Dominik. Pada śnieg. Ręce przymarzają do wszystkiego, czego się chwycimy. Za sterem stoi kapitan. Nie zmrużył oka od dziesięciu godzin. Pojawiły się strach i niepewność. Halsujemy między kolejnymi kilkumetrowymi bryłami lodu. Kręci sterem raz w lewo, raz w prawo. – Cała Arktyka ruszyła. Wiatr z północy naniósł lód – komentuje. Gdyby nie stalowy kadłub „Panoramy”, łódź miałaby problemy. Bolesław bierze drugi bosak. – Odpychaj, odpychaj! – krzyczy Trzaska. Zamrażarka chce nas zamrozić na dobre – minus 3 stopnie. Wilgotność 87%. Na jakiejś krze widzę oskalpowaną fokę. Są foki, są niedźwiedzie. Nie muszę długo czekać, żeby się o tym przekonać. 30 m od jachtu człapią dwa białe olbrzymy. Przed nami kolejna zapora lodowa. Zwarty pak lodowy szeroki na kilkadziesiąt metrów. Uniemożliwia nam dalszą żeglugę na północ. Nie jesteśmy przygotowani do zimowania. Wracamy. Kierunek Spitsbergen. Tutaj w Norweskim Instytucie Polarnym w Alesundzie pracuje Polak Wojtek Moskal, zdobywca bieguna północnego. – Mieliście duże szczęście, że udało się wam uwolnić z paku lodowego. Błyskawicznie się zatrzaskuje. Parę lat temu płynąłem z grupą Norwegów ze Spitsbergenu rosyjskim statkiem na Ziemię Franciszka Józefa. Zacumowaliśmy na noc koło Ziemi Aleksandra. Ponoć tam jest tajna baza wojskowa. Nad ranem kry było tak dużo, że wraz z bryłami lodu zaczęły napierać na statek.

Okręt utknął.

Mieliśmy szczęście. Kapitan wezwał pływający nieopodal rosyjski lodołamacz, który zapuszcza się tutaj raz w roku. Przypłynął w ciągu czterech godzin. Bez jego wsparcia nie wyszlibyśmy stamtąd. Na Ziemi Franciszka Józefa nie ma żartów.
Jesteśmy jakieś 30 mil za Wyspą Niedźwiedzią. Zaczyna przedmuchiwać szóstka w skali Beauforta. Mam wachtę. Słony prysznic skrapia usta. Przypatruję się morzu. Robi się kocioł. Rozbujało się na wszystkie strony. Fale są dookoła. Biały grzywacz przelewa się przez pokład. Jacht wznosi się i opada raz w dół, raz w górę. Tańczy z wiatrem. Kotłowanina narasta. – Budź kapitana – mówi spod mocno ściśniętej kominiarki Andrzej. Remigiusz spokojnie ocenia sytuację. – Przyczep się do lifeliny (lina bezpieczeństwa, asekuracja załoganta w sztormie). Zrzucamy grota. Stań do linii wiatru. Nie szalej! – jego głos z trudem dochodzi do Andrzeja. Wiszę na bomie jak bombka. – Ściągaj żagiel. Szybciej! Zrzucam rękawice. Ciężko się w nich pracuje. W jacht uderza kolejna fala. Remigiusz z żaglem zjeżdża na sztorm reling. – Cholera, gdzie są pozostali! – klnę do siebie. Zamiast pomóc, śpią. Woda uderza w duży kliwer. Dziob „Panoramy” zanurza się w kipieli.
– Remigiusz! Spójrz na żagiel! – Zwijaj grota! – słyszę głos. Duży kliwer ma 10 cm rozdarcia. Ciężar wody był zbyt potężny. – Kliwer się rwie! – Przecież mówiłem! – krzyczę. Duży grzywacz uderza ponownie w żagiel z dziką furią. Szszsz… Żagle w łopocie. Klarujemy grota. Kliwer ma dwuipółmetrowe rozdarcie. Stary, wysłużony żagiel nie wytrzymał ataku morza. Remigiusz, trzymając kombinerki skostniałymi palcami, odpina go z karabińczyków.
– Rozwiązuj róg szotowy! – fala rozbryzguje się na twarzy spoconego kapitana. – Andrzej, budź kolejną wachtę – prosi Remigiusz. Moja się kończy. Padam ledwo żywy do koi.
W mesie słyszę głos kapitana: – Dla Marcina podwójny podwieczorek. Zasłużył.
Po przepłynięciu 2260 mil morskich znaleźliśmy się ponownie w Tromso. Pętla zamknięta.

Wyprawę sponsorowała firma Philips z Kętrzyna oraz Tewes-Bis z Barczewa

 

Wydanie: 20/2008, 2008

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy