Kocioł, w którym diabeł miesza

Kocioł, w którym diabeł miesza

A Syrian man carries his two two girls as he walks across the rubble following a barrel bomb attack on the rebel-held neighbourhood of al-Kalasa in the northern Syrian city of Aleppo on September 17, 2015. Once Syria's economic powerhouse, Aleppo has been ravaged by fighting since the rebels seized the east of the city in 2012, confining government forces to the west. AFP PHOTO / KARAM AL-MASRI

Syria – Putin wchodzi do gry, czyli Zachód przed kolejną woltąCofnijmy się o kilka miesięcy, do maja. To w tym czasie armia amerykańska rozpoczęła program szkolenia syryjskich bojowników. Zakładał on wyszkolenie 5,4 tys. żołnierzy, którzy byliby przerzucani do Syrii i tam, jako siła zbrojna prozachodniej opozycji, prowadziliby działania bojowe. Wspomagani logistycznie przez armię USA. Program już od samego początku kulał, realizowano go wolniej, niż przewidywano. Przede wszystkim ze względu na drobiazgową selekcję, lustrację, której poddani zostali kandydaci na partyzantów, by uniknąć dżihadystów we własnych szeregach. Najpierw więc przesuwano go w czasie, szkolenie zamiast we wrześniu 2014 r. rozpoczęto w maju 2015 r. W pierwszym rzucie z 1,1 tys. zgłoszonych do programu zakwalifikowano 60. Ostatecznie wyszkolono 54; uzbrojono ich w nowoczesny sprzęt i przewieziono do Turcji. Tam Pentagon prowadzi obozy szkoleniowe dla Wolnej Armii Syryjskiej. Stamtąd mieli przejść do Syrii. I tak się stało, oddział przekroczył granicę i… słuch po nim zaginął. Z nieoficjalnych informacji wynika, że część partyzantów porwali żołnierze Frontu Al-Nusra, dżihadystowskiej organizacji działającej na północy Syrii. Co z resztą? Kilkanaście dni temu szef Centralnego Dowództwa USA gen. Lloyd Austin powiedział w Kongresie, że nie wiadomo, co się dzieje z oddziałem, wiadomo tylko, że czterech lub pięciu przeszkolonych bojowników wciąż walczy na terytorium Syrii. Trudno to uznać za poważne zagrożenie… Dodajmy, że na program szkoleń Amerykanie wyłożyli 500 mln dol. I najwyraźniej wciąż uważają, że nie są to pieniądze wyrzucone w błoto. W ubiegłym tygodniu pojawiły się w mediach informacje o drugim oddziale, liczącym 75 partyzantów, który Pentagon przerzucił do Syrii. Jaki los go czeka? Czy też rozpłynie się jak we mgle, a jego broń zasili miejscowe „armie”? To bardzo prawdopodobne. Wprawdzie Pentagon zapewnia, że do Syrii wyśle 1 tys. przeszkolonych i wyposażonych partyzantów, ale już w samym Kongresie głośno mówi się o „totalnej porażce” programu. I że trzeba szukać innych rozwiązań. Czy te opinie były powodem ostatnich rozmów Kerry-Ławrow i poświęconych sytuacji w Syrii spotkań roboczych oficerów CIA i FSB w Moskwie? Złudne rachuby Zachodu Porażka w Syrii jest ostatnim akordem klęski Zachodu. Gdy w roku 2011 wybuchła arabska wiosna, Zachód łudził się, że w miejsce autorytarnych reżimów uda się zamontować prozachodnie, demokratyczne rządy, które odwdzięczą się dobrymi kontraktami. To były mrzonki. Libia po upadku Kaddafiego rozpadła się na dwa kraje, jest kontrolowana przez różne milicje i praktycznie stała się państwem upadłym. W Egipcie po obaleniu prezydenta Mubaraka przeprowadzono wybory, wygrał w nich kandydat Braci Muzułmanów, ale długo nie porządził, bo obaliła go armia, wprowadzając – ku wielkiej uldze Zachodu – dyktaturę wojskową. W Syrii dyktator się obronił – i od 2011 r. mamy krwawą wojnę domową. W jej wyniku 8 mln Syryjczyków uciekło ze swoich domów, z czego 4 mln za granicę: 2 mln do Turcji, 1 mln do Libanu, 600 tys. do Jordanii. I trudno przypuszczać, by szybko wrócili, bo w Syrii wszyscy walczą ze wszystkimi. Strony konfliktu mają sprzeczne interesy i dużo pieniędzy. Spryt Asada Pierwszą porażką Zachodu w Syrii było to, że nie udało się obalić prezydenta Baszara al-Asada. A wydawało się, że jego los wisi na włosku, że armia wolnej Syrii, której trzon stanowią dezerterzy z oddziałów rządowych, wygra powstanie. Tak się nie stało. Asad utrzymał się, ponieważ potrafił zbudować koalicję mniejszości, które wiedzą, że w wypadku klęski czeka je okrutny los. U jego boku stoi korpus oficerski, głównie alawici, czyli mniejszość religijna zamieszkująca tereny zachodniej Syrii, między Libanem a Turcją; alawitą jest sam Asad. Prezydenta popierają też druzowie, chrześcijanie i Kurdowie. Jego armia kontroluje główne miasta – Damaszek i Aleppo, w sumie około jednej trzeciej terytorium. Kontroluje to za duże słowo, bo do obu miast podchodzą oddziały rebeliantów. Jeżeli w 2011 r. liczyła ok. 350 tys. żołnierzy, to dziś ma 120-150 tys. ludzi. Jest wyczerpana, wciąż się cofa i bez wsparcia z zewnątrz pewnie przegrałaby wojnę. Ale jest też zdeterminowana, bo wie, co by ją czekało. W internecie nie brakuje filmików pokazujących egzekucje dokonywane przez rebeliantów. Najnowsze pochodzą sprzed kilku dni – pokazują, jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2015, 40/2015

Kategorie: Publicystyka