Giganci branży cyfrowej wykorzystują pandemię do zdobycia większej władzy i wpływu na politykę Wyobraźmy sobie dwie przecinające się pod ostrym kątem – jak litera x – krzywe: na jednej mamy idące w górę zyski, na drugiej reputację. Mniej więcej tak (choć pewnie wykorzystując nieskończenie więcej danych i skomplikowane algorytmy) wizualizują sobie swoją sytuację miliarderzy z Doliny Krzemowej. Ostatnie kilka lat przyniosło bowiem korporacjom cyfrowym i największym platformom społecznościowym, takim jak Facebook i Twitter, bezprecedensowe zyski, ale i permanentny kryzys wizerunkowy. Od kilku już lat wytykanie grzechów i nadużyć cyfrowym gigantom przestało być hobby upartych dziennikarzy śledczych, przedmiotem badań akademików i ostrzeżeń sygnalistów – krytyka korporacji, zwanych czasem GAFA (od: Google, Apple, Facebook, Amazon), „weszła na salony”. Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, zeznawał w 2018 r. przed komisją amerykańskiego Senatu, a także przed Parlamentem Europejskim. Chodziło o aferę Cambridge Analytica, niesławnej firmy doradczej, która pozyskała dane wrażliwe użytkowników Facebooka i na ich podstawie kreowała – być może nielegalne, a z całą pewnością niejawne i kontrowersyjne – kampanie polityczne w wielu krajach świata. Zuckerberg i Sheryl Sandberg, jedna z dyrektorek Facebooka i najwyżej postawionych w branży cyfrowej kobiet, odbywali wtedy coś, co dziennikarze nazwali apology tour, trasę przeprosinową. Cała branża cyfrowa dołączyła się do tych gestów, przekonując, że od teraz będzie dbać o przejrzystość i rzetelność ze zdwojonym wysiłkiem. Zapewniała polityków, media i społeczeństwo, że kolejne błędy już się nie zdarzą. Oczywiście zdarzyły się, a najwięksi dostawcy treści w dzisiejszym internecie – Twitter, Facebook czy należący do Google’a YouTube – raz po raz musieli się tłumaczyć, dlaczego na ich platformach kwitną nienawiść i szowinizm, dezinformacja i antynaukowa propaganda. Dlaczego ich media są wykorzystywane do ataków na wybory i wręcz zagrażają całej zachodniej demokracji. Trend był jednoznaczny, ale nic tak nie sprzyja korporacyjnej kreatywności jak poważna katastrofa. Borykający się z problemami wizerunkowymi prezesi cyfrowych gigantów dostali od rzeczywistości wielki prezent. Na scenę wkroczył nowy koronawirus. Ramię w ramię z ekspertami Gdy w lutym dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia, dr Tedros Adhanom Ghebreyesus, ogłosił, że mamy do czynienia z „infodemią” – towarzyszącą pandemii zarazą fałszywych informacji – niemal natychmiast w sieci można było przeczytać, że korporacje cyfrowe pomagają ją zwalczać. Co uważniejsi obserwatorzy zwrócili uwagę na koordynację komunikatów i prawie identycznie brzmiące doniesienia w światowych mediach – znak, że była to w istocie kampania informacyjna ze strony i firm cyfrowych, i samej WHO, których cele wizerunkowe były tożsame. WHO też wielokrotnie musiała odpierać ataki krytyków, należało odbudować prestiż słabnącej organizacji w epoce triumfu różnych nacjonalizmów i retoryki głoszącej, że tylko państwa narodowe radzą sobie dziś z fundamentalnymi zagrożeniami. Na stronach Światowej Organizacji Zdrowia, ale i w dziesiątkach tytułów prasowych oraz oczywiście w samych mediach społecznościowych mogliśmy przeczytać, że od teraz pojawiające się np. na Facebooku niesprawdzone lub zdementowane przez medyków informacje będą blokowane. Użytkowników narażonych na zetknięcie z dezinformacją będzie się zaś kierować na strony WHO, a wszystkim korzystającym z mediów społecznościowych – czyli kilku miliardom osób – zostaną udostępnione wygodne i czytelnie oznakowane zakładki, zawierające fakty na temat wirusa oraz rekomendacje lekarzy i specjalistów zdrowia publicznego. Doniesienia o pozytywnej roli mediów społecznościowych w walce z infodemią przyćmiły, przynajmniej na początku, oczywisty przecież fakt, że to za sprawą mediów społecznościowych owa infodemia się rozprzestrzenia. Google, Facebook i Twitter doszły do wniosku, że pandemia pomoże im odwrócić negatywny trend wizerunkowy. I to odwrócić o 180 stopni, a nie tylko dokonać pewnej korekty czy punktowo naprawić popsute relacje. Gdy dotychczas oskarżano te firmy o czerpanie zysków i generowanie ruchu dzięki dezinformacji, propagandzie, antynaukowej szarlatanerii i teoriom spiskowym, teraz cyfrowi giganci postanowili pokazać, że właśnie zwalczanie tych zjawisk jest ich głównym celem. Jest to operacja naprawdę imponująca rozmachem i ambicją. Bo media społecznościowe, które dziś – po ponad 10 latach demontażu wiedzy eksperckiej i podkopywania całego tradycyjnego obiegu informacji – chcą wystąpić w roli ostatniej reduty nauki, rzetelnej wiedzy i faktów, są jak producenci ropy i kopalnie węgla promujący ekologię albo jak koncerny









