Koszmarny sen trenerów

Koszmarny sen trenerów

O dwóch takich, co walczyli o mistrzostwo Polski

Kiedy zbliżały się mistrzostwa świata 2006 i nasza liga już nie grała, trener Orest Lenczyk przenosił akurat swój podręczny majdan z Bełchatowa, gdzie trenował tamtejszy BOT GKS, do Krakowa, gdzie mieszka. Wyjaśniał, że po niespełna sezonie ma dość niektórych działaczy GKS i już tam nie wróci. Wykonał w Bełchatowie kawał dobrej roboty, ustabilizował drużynę i… wystarczy.
Natomiast trenerowi Czesławowi Michniewiczowi podziękowano w Lechu Poznań. Do drużyny tworzonej na bazie Amiki Wronki i właśnie Lecha zaangażowano trenera Franciszka Smudę. W rozgrywkach 2005/2006 doprowadził on Zagłębie Lubin do trzeciego miejsca, zwolnioną posadę objął Edward Klejndinst. Michniewicz został bez pracy, udał się na staż do londyńskiego Tottenhamu, ale wymiksowanie z ligowej karuzeli nie mogło radować.
Był niezłym bramkarzem, rezerwowym w pierwszoligowej Amice. Paweł Janas i Stefan Majewski tam właśnie, we Wronkach, utwierdzili Michniewicza w przekonaniu, że ma trenerskie powołanie. I w dość młodym wieku zajął się tą profesją. W 2004 r. z Lechem zdobył Puchar Polski, w finale dystansując Legię Warszawa. Na pewno nie zostawił po sobie w Poznaniu spalonej ziemi.
Kiedy niemiecki mundial jeszcze trwał, ale Polska odpadła, i to w marnym stylu, Lenczyk, poproszony przez prezesów Bełchatowa, zgodził się pojechać z drużyną na przedsezonowy obóz i przypilnować ją do czasu znalezienia nowego szkoleniowca. Ostatecznie strony jakoś się dogadały, niepasujący Lenczykowi działacze usunęli się w cień i BOT GKS do sezonu 2006-2007 wystartował bez trenerskiej roszady.
Wcześniej Lenczyk udzielił ostrego wywiadu „Super Expressowi”. Skrytykował układy panujące w polskim futbolu, wyraził chęć zostania selekcjonerem, komentując jednak ten wątek słowami: „Mam pytanie do prezesa Listkiewicza: co trzeba zrobić, żeby być trenerem kadry? Ja na przykład nie piję, nie palę, nigdy nie należałem do milicji i partii. Nie byłem ubekiem, a to przecież teraz modne. Za normalnym człowiekiem jestem?”.

Oro profesoro

Lenczyk zawsze był trenerem równie wytrawnym, co wyrazistym i niepokornym. Nieuwikłany w układy, mówiący ładnie i to, co myśli, pracujący rzetelnie i zarazem z polotem. Pochodzący z wykształconej kresowej rodziny, kiedy na jakichś trenerskich zlotach koledzy po fachu trochę balowali, on wolał słuchać muzyki. Miłośnik skrzypiec, wskutek poważnej kontuzji palca sam na nich grać już nie może, ale ma radość, gdyż córka Ola właśnie skończyła z wyróżnieniem klasę skrzypiec w krakowskim konserwatorium.
Nie był wielkim piłkarzem, trenerem został trochę wbrew rodzinnym oczekiwaniom, ale już w pierwszym roku swej samodzielnej pracy w ekstraklasie doprowadził Wisłę Kraków wiosną 1978 r. do mistrzostwa Polski. Niby już parę lat wcześniej była to mocna ekipa, talent za talentem, jednak na to mistrzostwo czekano od roku 1950, a następne po Lenczykowym fetowano dopiero 21 lat później.
Fantastycznie zaczęła się też Lenczykowi przygoda z europejskim Pucharem Mistrzów 1978-1979. To pierwowzór dzisiejszej Ligi Mistrzów, konkurencja zatem mocna. Nic więc dziwnego, że już w pierwszej rudzie Wisła trafiła na mistrza Belgii – FC Brugge. To był wtedy wielki zespół. Parę tygodni wcześniej, w edycji 1977-1978, doszedł do finału, dopiero tam nie sprostał Liverpoolowi. Miał wybitnego trenera. Austriak Ernst Happel, wypożyczony na czas mundialu ’78 z Brugii do reprezentacji Holandii, powiódł ją do wicemistrzostwa świata.
Jednak żółtodziób Lenczyk przechytrzył wielkiego maga i europejska sensacja stała się faktem. W drugiej rundzie Wisła wyeliminowała Zbrojovkę Brno, zapewniając sobie start w wiosennych ćwierćfinałach, fazie dla polskich drużyn dostępnej nader rzadko, a od 11 lat w ogóle. Szwedzi z Malmö zostali w Krakowie pokonani 2:1, do 66. minuty rewanżu Wisła prowadziła 1:0, analiza turniejowej stawki pozwalała myśleć nawet o wielkim finale. I nagle wydarzyło się coś, co na całe lata zostało koszmarem Lenczyka. Totalne załamanie zespołu, gospodarze wygrali 4:1. Przebrnęli przez półfinał i dopiero w finale ulegli Nottinghamowi. Mogła w tej roli śmiało wystąpić Wisła. Domysły na temat nagłego oddania pola sięgały sfery pozaboiskowej.
W jakiś sposób tamten szwedzki koszmar Lenczyk powetował sobie dopiero jesienią 2000/2001. Znowu pracując w Wiśle, w Pucharze UEFA trafił na Real Saragossa. W Hiszpanii porażka 1:4, więc krakowski rewanż wydawał się dla przyjezdnych formalnością. Szczególnie jego druga połowa, bowiem na przerwę Saragossa schodziła z prowadzeniem 1:0, co w dodatku stało się po mogącym kompletnie zdołować wiślaków golu samobójczym.
A jednak stał się cud. 90. minuta i 4:1 dla Wisły. Dogrywka bez rozstrzygnięcia. Karne dla Wisły. Nigdy wcześniej ani później polska drużyna nie wyeliminowała hiszpańskiej z europejskich pucharów. Miło, że trener Lenczyk podkreśla autorstwo wymyślonego wtedy przeze mnie przydomku: „Oro profesoro”.
Różnie układało się Lenczykowi, ale nigdy nie dał się manewrować działaczom, nie wchodził w koterie. Dlatego dość często wylatywał z pracy, miewał długie okresy bezrobocia.
Aż on sam, syn Nestora Lenczyka, stał się nestorem naszej ligi. Pokpiwano, że emeryt, bo już dawno skończył 60 lat, chwalono Antoniego Piechniczka, Jacka Gmocha czy Andrzeja Strejlaua za to, że dali sobie spokój z trenowaniem. Na co Lenczyk ripostował: „Dobrze, gdyby panowie ci jeszcze trochę posiedzieli na ławce, jeszcze poczuli zapach szatni, bo szkoda ich ogromnej wiedzy wyłącznie do mądrzenia się w telewizji”.
Kiedy selekcjonerem został Leo Beenhakker, też człowiek z rocznika 1942, mówiono, że oto dziadek dołączył do dziadka. Panowie nie od razu się polubili, ale to właśnie oni ubiegłej jesieni skierowali polski futbol na dobre tory. Lenczyk dał reprezentacji Radosława Matusiaka i Łukasza Gargułę, którzy zaczęli decydować o jej obliczu.
Ligę Bełchatów zaczął nieźle, kiedy broniącą tytułu Legię pokonał na jej boisku, zaczął być traktowany bardziej serio, szczególnie że zaczął otwierać tabelę. Apogeum tego powodzenia z jesieni 2006 r. nastąpiło w przedostatniej kolejce. W Krakowie, gdzie GKS pokonał Wisłę 4:2. W meczu uznanym przez Canal+ za Mecz Roku. Była to pierwsza domowa porażka Wisły w lidze od ponad pięciu lat, po 73 kolejnych meczach wyłącznie zwycięskich lub zremisowanych.

Michniewicz odmienił Zagłębie

Kiedy Bełchatów ogrywał Legię w Warszawie, na stanowisku prezesa Zagłębia Lubin instalował się Robert Pietryszyn. Pod wodzą Edwarda Klejndinsta trzecia drużyna wcześniejszego sezonu grała nijako, z Pucharu UEFA odpadła już w eliminacjach. Toteż w drugiej połowie rundy Pietryszyn zamienił Klejndinsta na szukającego pracy Michniewicza. To, tak jak Lenczyk, człowiek ze Wschodu, urodzony na Białorusi. Lenczyk weteran i samotnik, Michniewicz – przedstawiciel najmłodszej generacji trenerskiej (rocznik 1970), dusza towarzystwa, na każdym kroku akcentujący swoje emocje i swoją pasję. Też fachowiec pełną gębą. Przy czym o ile Michniewicz w dużym stopniu bazuje na analizach komputerowych (jeden z pseudonimów: Laptopik), o tyle Lenczyk – na współpracy z wybitnym fizjologiem, doktorem Jerzym Wielkoszyńskim.
Michniewicz natychmiast odmienił Zagłębie do tego stopnia, że po rundzie jesiennej ustępowało tylko Bełchatowowi. W walce o mistrzostwo mogły się jeszcze liczyć Legia, krakowska Wisła i Korona Kielce.
Wreszcie zatem mieliśmy pierwszy w XXI w. sezon niepolegający na dominacji Legii i Wisły. Liga nabrała świeżości i kolorytu. Szczególnym zaskoczeniem był naturalnie Bełchatów, a już do końca sezonu największe pochwały, jak najbardziej zasłużone, zbierało dwóch trenerów zatrudnionych niejako w biegu, bez szumu i rozgłosu, charakterystycznych dla każdego niemal – za przeproszeniem – „pierdnięcia” w Legii czy Wiśle.
W zimowej przerwie Lenczyk odebrał od „Piłki Nożnej” i Canalu+ nagrody dla Trenera Roku 2006, ale zachowywał pokorę. Przypomniał trenerskich mistrzów półmetka, którzy potem trwonili dorobek. W tym wywodzie ujął również swój niegdysiejszy przypadek ze Śląska Wrocław.
Na dodatek stracił Matusiaka. Lider zespołu nie tylko na boisku odszedł do ligi włoskiej, do Palermo, podczas gdy Zagłębie trochę się dozbroiło. Jednak Lenczyk miał w zanadrzu wariant B (bez Matusiaka) i rundę rewanżową zaczął świetnie. Jego podopieczni wciąż grali najładniej w lidze, z kwitkiem odprawili Legię i Lubin. Z czasem z walki o prymat odpadła Wisła, potem Legia i Korona. Kto wtedy sądził, że Bełchatów w końcówce połamie sobie zęby właśnie na Wiśle i Koronie?!

Pietryszyn jako tarcza

W pewnym momencie zaczęły się zapętlać wokół Zagłębia wątki korupcyjne. Od wielu miesięcy podawano w wątpliwość czystość awansu tego zespołu do ekstraklasy w roku 2004. Wtedy była już przesądzona karna degradacja Arki Gdynia i Górnika Łęczna.
Kiedy red. Stefan Szczepłek ujawnił, że prezes Pietryszyn jest związany z PiS, że działał w młodzieżówce tej partii, zacząłem „czytać grę”. Pojąłem, że Pietryszyn nie tylko dokładnie wie, w co wdepnął, ale i po co wdeptywał. By demagogicznie odcinać się od brudnej historii klubu („to nie my, to nasi niedobrzy poprzednicy”…), a jednocześnie służył jako polityczna tarcza ochronna dla Zagłębia.
Kiedy aresztowano działacza tego klubu, Jerzego Fiutowskiego, myślałem, że coś przybliży red. Paweł Rusiecki z „Przeglądu Sportowego”, bo swego czasu niemal codziennie przekazywał do swej gazety wypowiedzi właśnie Fiutowskiego. Zapanowała jednak „cisza w eterze”. Znacznie więcej odwagi wykazał, choć mieszka w Lubinie, red. Dariusz Mikus. Na łamach „Tygodnika Kibica” nie pozostawiał wątpliwości co do winy Zagłębia.
Nie była to wcale komfortowa sytuacja dla BOT GKS Bełchatów. Bo presja na sukces jakby się zwielokrotniła, a trener Lenczyk może niepotrzebnie i przesadnie akcentował swą niewątpliwą uczciwość. Zarazem poczynał robić bokami, bo kadra mu się sypała. Bezlitośnie poniewierany przez kolejnych rywali lider Garguła pauzował albo grał na pół gwizdka, bo lepiej nie był w stanie. Lenczyk oszczędzał zawodników ofensywnych, w Gdyni wystawił siedmiu defensywnych, rotował składem niczym Ottmar Hitzfeld czy Carlo Ancelotti. Lubin tymczasem szedł jak czołg, grał na większym niewątpliwie luzie; o dziwo: to bełchatowianom bardziej się trzęsły nogi.
Aż presja zaczęła ciążyć już niemiłosiernie. W trzeciej kolejce od końca GKS pojechał do Korony, która była akurat po serii wpadek. I nagle się przełamała, Bełchatów też zagrał na wskroś ofensywnie, mieliśmy najpiękniejszy mecz rundy, ale 5:3 wygrany przez Koronę.
Kilka godzin później, na szczęście dla BOT, Lubin przegrał na boisku Górnika Łęczna. Ale tego daru opatrzności Lenczyk i spółka nie potrafili wykorzystać. Wisła Kraków do Bełchatowa przyjechała rozbita u siebie przez Groclin, więc chciała się zrehabilitować podwójnie, bo również za jesienne przerwanie rekordowej passy przez Bełchatów właśnie. Tymczasem „Oro” zagrał zbyt ryzykownie, zbyt otwarcie, jak na szybkich skrzydłowych Wisły. „Poniósł porażkę, piękno futbolu bowiem postawił nad wyrachowaniem, czego w tak kluczowym momencie czynić nie powinien”, tak przynajmniej komentował trener Wojciech Łazarek. A ponieważ Lubin na własnym terenie poradził sobie z Widzewem, po przedostatniej kolejce wyszedł na pierwsze miejsce.
W „tę ostatnią sobotę” GKS spokojnie wypunktował Pogoń w Szczecinie, natomiast Zagłębie w Warszawie prowadziło 2:1 z ustępującą z mistrzowskiego tronu Legią, kiedy nadeszła 87. minuta. Roger wyrównał na 2:2, co dawało tytuł Bełchatowowi, lecz chwilę po zaliczeniu gola sędzia Hubert Siejewicz z Białegostoku zmienił decyzję.

Rysa na miedzi

Ponieważ na 100 takich goli 80 się uznaje, liga kończyła się w atmosferze podejrzeń, niesmaku. Kto wywalczył Zagłębiu mistrzostwo: trener Michniewicz czy jednak sędzia Siejewicz? – dopytywali niektórzy kibice i komentatorzy.
W Bełchatowie wracających nocą ze Szczecina trenera Lenczyka i jego podopiecznych witano jak bohaterów, ale była to jednak radość przez łzy. Lubin świętował na całego, nie przejmując się, że we Włoszech, na podstawie również korupcyjnych podejrzeń, śledztwo jednak pociągnięto, w efekcie pozbawiając Juventus Turyn aż dwóch mistrzowskich tytułów i karnie relegując z ekstraklasy. Jak u nas obecnie Arkę Gdynia i Górnika Łęczna.
Nic więc dziwnego, że w ubiegłym tygodniu szefowie tych klubów odwołali się od decyzji o przymusowej degradacji, choć wcześniej się z nią pogodzili. Widząc jednak, że klubowi podobnie „ubabranemu” pozwolono kontynuować wyścig o mistrzostwa, że klub ten zagra w eliminacjach Ligi Mistrzów, mieli prawo zdziwić się, a nawet zbuntować wobec stosowania podwójnej miary.
Mecenas Michał Tomczak, nowy szef Wydziału Dyscypliny PZPN, stojący za przyspieszeniem decyzji w sprawie karnej relegacji Arki i Łęcznej, w sprawie Lubina głosił, że nie ma narzędzi, by zakazać temu klubowi uczestnictwa w batalii o mistrzostwo, by odebrać płynące z jego wywalczenia przywileje.
Czy była to gra na zwłokę? By nie podpaść opanowanemu przez PiS, patronującemu Zagłębiu Lubin, potężnemu Kombinatowi Górniczo-Hutniczemu Miedzi? We Francji w roku 1993, po aferze z Olympique Marsylia, mistrzostwa nie przyznano nikomu. Na co zasługuje nasza liga teraz?

 

Wydanie: 2007, 23/2007

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy