Za sterami transportowca CASA rozbitego pod Mirosławcem siedział por. Robert Kuźma. Poleciał za kolegę, który miał badania lekarskie Nowy Jork W Chicago była pora lunchu, gdy zadzwonił telefon. Damian Kuźma, 33-latek, stolarz budowlany, siedział przy stole z żoną Edytą i czteroletnią córeczką Mają. Zmroziło go natychmiast. Z rodzinnego Lipska koło Zamościa dzwonił starszy o siedem lat brat Krzysztof: – Cześć, chyba Robert nie żyje. Była katastrofa casy, on pilotował… Na razie nie ma potwierdzenia. Damian rzucił się do telewizora. – Chyba po dwóch godzinach brat znów zadzwonił i potwierdził. To były najcięższe godziny, jakie miałem w życiu. Modliłem się, żeby to nie była prawda – mówi Damian. Była. Zadzwonił do LOT-u i kupił bilet na pierwszy samolot do Warszawy. Pozostali bracia, 30-letni Grzegorz w Szkocji i pięć lat młodszy Radosław w Anglii, też już wiedzieli i robili rezerwacje. Porażeni Najpierw wiadomość zwaliła w Krakowie z nóg żonę Roberta, Małgorzatę. Mieszkali tam, od kiedy jej mąż przeniósł się do tutejszej jednostki ze Świdwina. Nie wystarczały mu oficerskie szlify po szkole dęblińskiej, chciał mieć jeszcze studia cywilne. Poszedł na zaoczne studia na Politechnice Warszawskiej. Dojazdy okazały się jednak tak czasochłonne i skomplikowane, że poprosił o przeniesienie do Krakowa, skąd miał bliżej. – Do Świdwina ściągnął syna ppłk Andrzej Andrzejewski, dziś generał, który razem z nim poległ. Zawsze marzył o odrzutowcach i wierzył, że to będą jakieś nowoczesne maszyny zachodnie: gripeny, mirage czy F-16, ale na razie musiał latać na Su-22. Z drugiej strony chciał mieć tytuł magistra renomowanej uczelni, dlatego w Krakowie musiał przesiąść się na samoloty transportowe – opowiada Genowefa Kuźma. Matka pilota mówi spokojnym, zdecydowanym głosem. Stara się trzymać w nieszczęściu. Pewnie uważa, że precyzja wypowiedzi jest tym, czego Robert by od niej oczekiwał. Ona pierwsza dowiedziała się od Małgorzaty. Zaraz potem jej rodzice, Marian i Maria Draganowie w Szewni Dolnej, też niedaleko Zamościa. Sen o lataniu Legendarny dowódca Dywizjonu 303, płk Wojciech hrabia Kołaczkowski, mówił mi kiedyś, że latanie na człowieka… przychodzi. Po prostu. Nie wiadomo skąd, może z nieba. Masz te swoje pięć-sześć lat i wiesz, że będziesz latał. Kropka. Tak było z Robertem. Od małego konstruował latawce, potem sklejał modele samolotów. Gdy tylko osiągnął wymagany limit wieku, zapisał się do Aeroklubu Ziemi Zamojskiej na kurs szybowcowy. Pierwszym, który uniósł Roberta w powietrze, był instruktor Józef Kwaśniak. Od pierwszego spotkania z chłopakiem nie miał wątpliwości, że będzie z niego znakomity pilot. – Syn miał jasny plan. Wiedział, że pójdzie do Liceum Lotniczego w Dęblinie, a stamtąd do Szkoły Orląt – mówi matka. – Stało się, jak chciał… Podczas nauki zawsze był w ścisłej czołówce. – Dostałem któregoś dnia telefoniczne wezwanie do Dęblina – wspomina Adam Kuźma, ojciec pilota. – Trochę się wystraszyłem, ale jadę. Tam na miejscu trafiłem na jakąś uroczystość lotniczą, gdzie Roberta zaprezentowali jako najlepszego młodego pilota jego rocznika. Byłem szczęśliwy. Świata oblatanie W Krakowie Robert Kuźma latał najpierw na rosyjskich transportowcach An-24. Żeby móc latać za granicę, uczył się angielskiego, który jest międzynarodowym językiem kontroli lotów. – Przeszedł trzy stopnie nauki zakończone egzaminami i jeszcze dodatkowe kursy. Zaczął latać. Wiecznie był w drodze – wspomina pani Genowefa. W 2003 r., kiedy Polska zakupiła w Hiszpanii samoloty CASA, por. Kuźma był jednym z pierwszych przeszkolonych do ich pilotowania. Przyprowadzał maszyny z Sewilli do Krakowa. Tu je oblatywał. Matka: – Pamiętam, jak przeżywaliśmy lot casą, na jaki zaprosił nas Robert. Były z nami także rodziny innych pilotów. Syn z wielką dumą pokazywał kabinę i jej wyposażenie. Mówił, że to jest mercedes w tej klasie samolotów, a „Antek”, którym latał poprzednio, to zaporożec. Rozpoczął regularne obsługiwanie tras do Afganistanu, Iraku, Pakistanu. Brat Damian: – Robert kochał tę służbę. Opowiadał, w jakich czasami warunkach przychodziło im lądować czy startować. Czasami w czasie piaskowych zadymek czy pod ostrzałem. Wychwalał casę, jak mógł, mówił, że jest to maszyna „nie do zabicia” i dlatego tak chętnie kupują ją kraje afrykańskie, gdzie wiadomo, jakie
Tagi:
Waldemar Piasecki









