Kultowe przedmioty PRL

Dziwaczne, śmieszne, wzruszające, czasem zaskakująco ładne

Kultowe przedmioty stawały się nimi już w PRL. To, że czymś niezwykłym jest spódnica bananowa, wiedziała każda dziewczyna lat 70. Ale kremplina, ortalion czy „gruźliczanka” dopiero w latach 90. nabrały szczególnego blasku. Bo stempel kultowości od zaraz dostawał każdy przedmiot w PRL naśladujący Zachód, natomiast kultowość późną otrzymały przedmioty typowo socjalistyczne, jednak tylko te, które były naszą próbą uprzyjemnienia sobie życia w tamtym okresie. Kawa zbożowa inka i juniorki (tekstylne buty obowiązkowe dla uczniów) – dziś uśmiechamy się do nich, bo dawały nam smak sztucznego, ale lepszego życia. Lecz kultowe były też meblościanki i kryształowe serwisy – niedostępne dla większości obywateli.
Jednak na początku lat 90. uśmiech był anemiczny. PRL poszedł do kosza, wielka polityka, cenzura i drobiazgi życia codziennego zasługiwały na ten sam ostracyzm. Dopiero w drugiej połowie lat 90. możliwe były podróże sentymentalne w stronę PRL; dwie duże warszawskie wystawy – jedna w Zachęcie, druga w Muzeum Narodowym – przypominały życie codzienne tamtych lat. – To nie jest wystawa sztuki – wyjaśniała Anda Rottenberg, dyrektor Zachęty. – To sentymentalna podróż w czasy Gomułki, czasy wszechwładnej cenzury, pustych półek, ciasnych mieszkań, w które wkradł się kolor.
Historyk i teoretyk literatury, Antoni Libera, w swoich wspomnieniach zachwyt nad przedmiotami PRL komentuje następująco: „Czy nie jest z nami, Polakami, tak, że zawsze tęsknimy za tym, co minęło? Że jest również tęsknota za czasem, gdy byliśmy młodzi. Wydaje nam się, że słońce świeciło goręcej, kwiaty były bardziej wonne, a ciastko słodsze, wydaje się, że „dawniej to były czasy””. – Miniona epoka to czasy młodości, zawsze ze wzruszeniem spoglądamy na lata, gdy się było pięknym i zdrowym. Poza tym potrzeba idealizowania towarzyszy sporej grupie Polaków – dodaje dr hab. Waldemar Baraniewski z warszawskiego Instytutu Historii Sztuki, specjalizujący się w okresie PRL. – Ale to już chyba lekka przesada, żeby z rozrzewnieniem wspominać meblościankę. Dla pań, które z takim sentymentem wspominają pierwszą Franię, mam propozycję: niech wymienią swoje nowoczesne pralki na te sprzed ćwierć wieku – oburza się znawca PRL.
– Człowiek zawsze będzie potrzebował przedmiotów kultowych – podsumowuje Anna Maga, historyk sztuki z Muzeum Narodowego, i dodaje prozaiczną uwagę: – Peerelowskie meble są bardzo trwałe. Nie zaszkodziła im zmiana systemu. Dlatego je kochamy. Podobnego zdania jest Beata Tyszkiewicz: – Wyroby z PRL były praktyczne aż do przesady. Do tej pory używam wałków do włosów carmen. Mimo, że mogłabym kupić lżejsze i nowocześniejsze. Z sentymentem wspominam też pierwszy mikser.
Wiele moich rozmówczyń do dziś używa ciężkich suszarek do włosów.
Do wielbicieli kultowych przedmiotów PRL dołączyli młodzi, którzy nie musieli stać w kolejce po wyroby czekoladopodobne. To oni z PRL wybierają rzeczy dziwaczne i śmieszne, pokazują je w Internecie.

Rawa Lux, czyli „krwawa lux”

Kultowy przedmiot PRL ma zaskakującą nazwę, smak i zapach. Był taki szampon do włosów zielone jabłuszko. Po przaśnoziołowych zapachach przypominających zbiorową dezynsekcję wydawał się cudowny. Zielone było także mydło. Jego resztki zbierano, pakowano do siatki po warzywach i wieszano nad umywalką. Zielone jabłuszko pozwalało zapomnieć o smutku czystości w PRL. Wannę, często wyższą niż dłuższą, szorowano javoxem i czystolem, kto nie dostał zielonego jabłuszka, polował na bambino. Nazwa ta była bardzo popularna, był także gramofon bambino, dziś rarytas w komisach.
W codzienności, „za Gomułki” obowiązywały żyletki rawa lux, zwane „krwawa lux”, dopiero w latach 70. można było ogolić się zrobionym na licencji polsilverem. Na początku te żyletki były dobre, potem cięły niemiłosiernie, bo importowane komponenty zastąpiono polskimi.
Ale najważniejsze w PRL było mięso. Ono obalało władzę, cementowało rodziny. „To, że będzie dosyć mięsa, jest rzeczą całkiem realną”, donosiła prasa już w 1949 r. Powojenny czas oczekiwania można było skrócić nad kotletami z wymienia i naleśnikami z kiełbasą serdelową. Dłużyło się, bo przybywało przepisów na bigos z marchwi. Mięsa było coraz mniej. Przez lata składano mięsne meldunki, jak z frontu. W 1958 r. dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem donosił, że „zaopatrzenie miasta w mięso będzie raczej zadowalające”.
Do mięsa podchodzono nabożnie, doceniając każdą jego zaletę. W 1965 r. czytelniczki donosiły, że na 16, 17 posiłków w miesiącu można podać mięso, ale tylko raz w tygodniu są to obiady z pełną porcją, wynoszącą 12 dkg. Cienkie plasterki kiełbasy wygospodarowano dla dzieci. I to one, a także matki karmiące, zabierały później od całej rodziny kartkowe masło.
Polak przez lata uczył się jeść coś na niby. W każdej dziedzinie kuszono go podróbkami. Niestety rodacy byli nieufni, więc trzeba było ich zachęcać awangardową jak na owe czasy (lata 50.) reklamą: „Polska kawa zbożowa – zdrowe pokolenie chowa” czy „Margaryna – tłuszcz jadalny, jest w spożyciu idealny”. Za to bez zachęty kupowaliśmy przysmak śniadaniowy, czyli tajemniczą paciaję w bardzo grubej puszce. Mniej tajemnicza była bobo-wita – wołowina mielona z kaszą, przeznaczona dla dzieci. Odporni rodzice omijali informację: „Popiół ogólny – 1%”.
Cytroneta, florida, polo cockta, fru cola – to smak PRL. Osoby higieniczne piły perłę Bałtyku, nie przejmując się informacją: „Osad naturalny”.
W każdym urzędzie i gomułkowskim metrażu królował syfon. Syfony szklane nabijane były w specjalnych punktach, chodził tam najmłodszy członek rodziny.

Najlepszym ciastkiem była wuzetka, alkoholem – wino owocowe, białe, markowe kwiat jabłoni, dla abstynentów przewidziana była woda z saturatora zwana „gruźliczanką”, cena 50 gr, drugie tyle za sok. Zimną i gryzącą bąbelkami pito z musztardówki przemywanej rachitycznym strumykiem.
Były jeszcze lody pingwin w czekoladzie, pańska skórka, wata cukrowa, landrynkowa oranżada. Niepowtarzalny smak.

Jacek i Agatka od rana do dobranocki

W pamięci zostały radion i ixi, potrafiące doprać i bieliznę nylonową, którą właśnie zaczęto w Polsce produkować, i niezniszczalne koszule non-iron. Naczynia myło się ludwikiem, ciała – siedmioma kwiatami albo obco brzmiącym for you. Mydełko o nazwie Jacek i Agatka otrzymało nawet znak pierwszej jakości. Uwielbiano je tak samo jak dobranockę pod takim właśnie tytułem. Tylko najodważniejsi dziennikarze ośmielali się krytykować mydła, twierdząc, że producenci perfumują tylko pudełka: „Natychmiast po rozpakowaniu aromat się ulatnia. Jest to skutek oszczędności dewizowych”. W latach 60. mydeł jest tyle, że akcję informacyjną ma prowadzić Liga Kobiet Polskich. Żeby panie domu się nie pogubiły.
W naszej pamięci pozostały tylko nieliczne leki. W mojej prywatnej sondzie wygrał biseptol, najczulej wspominany lek PRL, którego roztwór (zaoszczędzę szczegółów) miał także działanie… antykoncepcyjne. Innym hitem o podobnym działaniu była galaretka preventin i globulki zet. Był okres, gdy ich wspomnienie budziło zażenowanie. Dziś kojarzy się z socjalistycznym seksem.

Aktualnie bony kupię

Szczególnym prezentem z wyjazdów zagranicznych była reklamówka. Jej noszenie było sygnałem kontaktów z lepszym światem. I dlatego, hurtowo kradziona w zachodnich domach towarowych, była sprzedawana na polskich bazarach. O reklamówkę należało dbać, po wymyciu wywiesić na balkon. Nosili ją profesor, robotnik i podrywacz, bo panienki chętnie rozmawiały z właścicielem takiego gadżetu.
Najpiękniejszym, zaczarowanym sklepem, w którym też dawano charakterystyczne torby (należało zdobyć plastikową, nie papierową) był Pewex. Balonowe donaldy i tik-taki powodowały błysk zazdrości w oczach kolegów. Dolarowych sklepów nikt nie kochał, ale nikt nie potrafił się bez nich obejść. A fenomen eksportu wewnętrznego towarzyszył nam przez lata. W latach 80. w sklepach wydzielano specjalne stoiska, przez klientów zwane „muzeum mięsa”. Jednak w Peweksie najchętniej kupowano alkohol, a dyrekcja musiała bronić się przed zarzutem rozpijania narodu.
Peweksy chwiały się jak polska gospodarka. Raz można było w nich kupić tylko rzeczy z importu, raz przeważały niedostępne gdzie indziej krajowe produkty. Marzeniem każdego Polaka, jeśli nie miał dostępu do Peweksu, był „odrzut z eksportu”, ładnie opakowany i opatrzony dumnym „Made in Poland”. Odrzutem mogło być wszystko – szynka, dżem, ale i płaszcz.
Jednak zamiast polować na odrzuty, łatwiej było zdobyć bony, stąd prasa pełna była ogłoszeń: „Aktualnie bony kupię”, „Sprzedam bony. Oferty z ceną”. Bon był papierkiem. Dolarem, ale socjalistycznym, spłaszczonym; z wartością, ale bez zachodniego blichtru. Bony były kolejnym sztucznym miodem PRL i tak się miały do dolarów, jak kawa inka do prawdziwej kawy.

Podziemne pocztówki dźwiękowe

Kultowe przedmioty PRL to także dźwięk. Pocztówki dźwiękowe wytwarzane były ze śmierdzącego tworzywa sztucznego. Sprzedawano je w brązowych kopertach, z wypisanymi odręcznie wykonawcami i utworami. To dzięki nim słuchaliśmy w kółko Deep Purple. Ale najbardziej kochano Janusza Laskowskiego, jego „Siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna…” i „Żółty jesienny liść”. Pogardliwie nazywany „trubadurem z bazaru Różyckiego” sprzedawał więcej niż Tercet Egzotyczny czy Czerwono-Czarni. Owiany legendą, według której raz był milionerem w willi z angielskim (?) ogrodem, raz niewidomym na wózku, raz pustelnikiem. W końcu okazało się, że z rodziną gnieździ się w białostockim mieszkaniu i – jak to bywało w PRL – najmniej zarobił na swojej twórczości, choć sprzedał 16 mln pocztówek z dwoma wymienionymi utworami.
Na przełomie lat 60. i 70. każdego lata tańczono do utworów Laskowskiego. Po radiowym „Popołudniu z młodością”, gdzie odpowiadał na pytania słuchaczy, nadeszło 2 tys. listów. Po audycji Czerwonych Gitar i Trubadurów listonosz przyniósł 80 listów.
Pocztówki Laskowskiego to prawdziwie podziemna działalność PRL. Polska była jedynym krajem socjalistycznym, w którym kwitł fonograficzny underground. Działało aż 120 rzemieślniczych wytwórni. Państwowym producentem był Ruch. Także kwitł, bo w 1971 r. sprzedano 2 mln pocztówek. Były biurokratycznym pomysłem, pozwalającym, by to właśnie Ruch był producentem. Produkcja singli należałaby bowiem do Polskich Nagrań. Dziwaczne, jak cała biurokracja tamtych lat.

KC zakazuje pisać o modzie maksi

PRL to zapach, smak, dźwięk, no i moda. Anna Sieradzka w swojej historii mody kobiecej tak opisuje lata 50.: „Prym wiodły przebojowe działaczki w zetempowskim krawacie lub zasłużone robotnice w ponadczasowym wełnianym kostiumie i ondulacji świadczącej o egalitaryzmie”. – Ludzie podchodzą do PRL z sentymentem, bo wtedy łamali pewne bariery – dodaje Beata Tyszkiewicz. – Buty na słoninie i kolorowe krawaty były tępione odgórnie. Ci, którzy wtedy się buntowali, czują sentyment do tamtych czasów. To nie absurd. Po prostu przypominają sobie, jacy byli dzielni.
Potem była wymarzona kremplina, najlepiej w kolorze lilaróż lub seledynowa. Zaś awangardowe dziewczyny nosiły sukienki z farbowanej tetry. Kupowało się tetrę, niby na pieluchy, i farbowało w garnku. Zapomnianym dziś hitem jest elanowełniana arizona-super zachwalana jako „wysokogatunkowa tkanina w typie modnego obecnie teksasu”. Też sztuczny miód, tyle że w modzie.
Co było kultowe? Trudno mi się zdecydować, bo świetnych ciuchów w siermiężnym kraju było wiele. Była budrysówka – długa, gruba kurtka z kapturem zapinana na skobelki, popularna w latach 70. Wtedy też zalały Polskę dżinsowe kurtki podbite białym futerkiem, do tego marmurkowe dżinsy. Wyparły włoskie przeciwdeszczowe płaszcze noszone i przy pogodzie. Ciągle jeszcze trwały koszule non-iron z Wólczanki. I czy ktoś dzisiaj pamięta, że ubrania kupowano w „rozmiarowzrostach”?
Moda pozwalała wyrazić bunt. Taką pierwszą antymodą był styl bikiniarski, w którym moje największe wzruszenie wzbudzają trumniaki (czarne pantofle na płaskim obcasie – przyp. IK). Jeszcze później w modzie kultowe było to wszystko, co z Hofflandu – bermudy, szerokie spodnie, mini. Barbara Hoff przewróciła modę do góry nogami. Każda jej kolekcja kończyła się tym samym – powybijanymi szybami w Domach Centrum i interwencją milicji. Kiedy nieopatrznie „Przekrój” zapowiedział sprzedaż wysyłkową, został zasypany kopertami z dolarami. W magazynach czekało 200 aksamitnych sukienek z kołnierzykami z Koniakowa. Przyszło 7 tys. zamówień.
Stroje Hoff były uwikłane w politykę. Z Komitetu Centralnego dostała pismo, w którym zabraniano jej pisania o modzie maksi. Powód? W magazynach zalegały tony niesprzedanych sukienek mini. Wtedy Hoff użyła wybiegu, znalazła projekty z Moskwy i napisała o radzieckiej modzie maksi. KC skapitulowało. – Hoffland to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można było ładnie się ubrać. Następna dekada to posucha. Byli dobrzy projektanci, ale nie pamiętali o masowej produkcji. Teksasy, spódnice bananowe – wylicza dr Waldemar Baraniewski. – Z tych sentymentów korzystają teraz kreatorzy mody. I zarabiają.
Beacie Tyszkiewicz z „tamtymi czasami” kojarzą się świetne szpilki. Gustaw Holoubek pozbył się wszystkiego, a Stefan Friedmann wspomina znakomitą, skórzaną kurtkę. Niestety, ukradzioną.

Nosidełko do akumulatora

Od jedzenia, słuchania, mody i mycia przejdźmy do mieszkania. Latem 1965 r. odbył się pierwszy w Polsce próbny pokaz telewizji kolorowej, zachwycano się, że wreszcie można Edytę Wojtczak obejrzeć w naturalnych kolorach. Ale za Gomułki telewizja była ciągle czarno-biała. Kolor przyszedł wraz z Gierkiem i radzieckimi rubinami; najpierw był zawsze zielonkawy, co I sekretarzowi nadawało wdzięk kosmity.
Ale przedtem były poczciwe czarno-białe wisły, belwedery, agaty, korale, szmaragdy i neptuny. Chęć obejrzenia telewizji była dobrym pretekstem, by odwiedzić sąsiada i nabożnie obserwować, jak manipuluje pokojową anteną. Wreszcie na ekranie ukazywał się napis „Przepraszamy za usterki”. Jednak w latach 60. „usterkowy” był nie tylko program, ale i telewizory. Szmaragdy produkowano z przerwami, a gotowe już wawele w ogóle nie poszły do sklepów. Później Polacy zachwycali się berylem 102, telewizorem czarno-białym na 12 kanałów. Po co tyle? Nie wiadomo. Ciekawostką była skala „wysoka”, która okazała się atrapą, a także siermiężne pokrętło do tych 12 kanałów. Trzeba było sporej siły, by przełączyć z kanału na kanał.
Telewizor ustawiano na bliźniaczych regałach. Oto meblościanka – najsłynniejsza to meble Kowalskiego, ale były też modele: „Irena”, „Mister”, „Paulina” i „Jan”. Regały pasowały tylko do najdłuższej ściany w mieszkaniu. Od ustawienia meblościanki (często z wkomponowaną chłodziarką, która nigdzie indziej się nie mieściła), rozpoczynano urządzanie domu. Najszczęśliwsi byli ci, którzy mogli ją kupić na kredyt „dla młodych małżeństw”. Co ciekawe, taki kredyt obowiązywał jeszcze parę lat po ślubie i na pewno scementował wiele związków.
Z pokoju przechodzimy do łazienki. Poczciwa frania była w PRL groźnym, zabijającym urządzeniem. Gospodyniom zalecano: „Drut uziemiający przykręca się do rury wodociągowej i po kłopocie”. Franię produkowano od 1959 r. do końca lat 70. Znam młode rodziny, które uważają ją za zabawną ozdobę. – Nie była szczytem piękności – tego Anna Maga, historyk sztuki, jest pewna. – Ale przybliżała nas do zdobyczy cywilizacji. Zaraz po niej pojawił się radioodbiornik ramona. Projektanci nadali mu postać mebla.
Szarlota Pawel, twórczyni komiksów, pamięta franię z rodzinnego domu. Oznaczała pewną zamożność. Pierwszym szczeblem dobrobytu była meblościanka: połysk, szklane półki, na których stał obowiązkowy kryształowy serwis.
Anna Maga uważa, że lata 60. wcale nie były szarobure, tylko szalone. Przynajmniej we wzornictwie. – Na początku lat 60. panował fantazyjny kubizm. Ukośne nóżki i różne esy-floresy – tłumaczy. – Potem wkroczyła pudełkowata rzeczywistość. Była wyznacznikiem nowoczesności. Królowała moda z Dolnośląskiej Fabryki Mebli, szczególnie tapicerowane fotele, zielone lub rudobrązowe.
Szarlota Pawel uważa, że młodzi ludzie traktują PRL jako ciekawostki, starsi doceniają solidne rzemiosło.
Każdy, kto w tym tekście czeka na informację o małym fiacie, bo to on był marzeniem obywatela, niech przypomni sobie inny przedmiot – nosidełko na akumulator. Wykonane z kilku pasków, do nabycia tylko u prywaciarzy. Dzięki niemu z łatwością wyjmowano akumulator z samochodu. Chroniło to przed kradzieżą i mrozem. Kto pamięta wieczorny rytuał rozkładania gazety koło kaloryfera? Tam w cieple ustawiano akumulator.
Maluch wypchnął „skarpetę”, czyli syrenę, owoc polskiej myśli technicznej lat 60. Żartowano, że dwusuwowy silnik syreny pochodzi od motopompy. Kupowano model 103, z drzwiami otwieranymi do przodu, albo wersję luksusową – 105L. Niezmotoryzowani obywatele jeździli jelczem, czyli ogórkiem. Upragnione było miejsce obok kierowcy, z którego można było oglądać okrągły zegar.

Mięso ochłapowe dla żołnierza zawodowego

Aby kupić kultowy przedmiot, trzeba było zarabiać. Płace w latach 70. i 80. rosły szybciej niż dzisiaj. W 1975 r. emerytura wynosiła około tysiąca złotych, nauczyciel zarabiał prawie 3 tys., pracownik służby zdrowia – ponad 3 tys. Na początku lat 80. wynagrodzenia wzrosły dwukrotnie, ale podwyżki cen były prawdziwą lawiną. Cukier podrożał o 333%, mięso – o 245%, sery – o 25%, ołówki – o 400%, połączenia telefoniczne – o 100%.
W naszej pamięci zatarła się świadomość, jak wyrafinowane były kartki. Istniały na przykład kartki na obrączki. Kupowano je przed ślubem bez zniżki, po zawarciu związku małżeńskiego otrzymywało się zwrot części kosztów. Była to urocza forma zacieśnienia związku małżeńskiego.
W różnych okresach funkcjonowały różne kartki: na kaszę, na smalec, na cukier, na mydło (tylko w grudniu), na mięso ochłapowe (200 g dla żołnierzy zawodowych), na benzynę, na watę. Były też kartki na kartki. Kartka mogła być inteligencka, robotnicza, górnicza, uprzywilejowana, do zakupu poza kolejnością. Próbowano je nazywać bonami towarowymi, ale ten eufemizm się nie przyjął.
W latach 80. wydawano tak wiele kartek, że poruszanie się wśród nich wymagało dużej wiedzy. Moja ulubiona to kartka na buty. Na odwrocie adnotacja: „Niniejszy talon uprawnia do zakupu 1 pary obuwia skórzanego lub skóropodobnego całorocznego użytku lub zimowego, lub tekstylnego jesienno-zimowego w okresie od października 1982 do marca 1983”.
Komunikaty z życia kartkowego przypominały komunikaty z frontu: „Ryż tylko raz na kwartał po 0,5 kg”, „Wódka sierpniowa, należna na kartki mięsne, przepada, jeśli nie zostanie wykupiona do końca września”, „Przydział proszku do prania na wagę będzie wydawany tak, że ustawi się wagi na klatkach schodowych, by rozważać na mniejsze, trzykilogramowe torebki z persilem”.
Kupowano według najróżniejszych zasad: rejestracji, numerków, tylko inwalidzi, no i losowania. Według tej zasady, w latach 80., otrzymywano na przykład w Szczecinie meble.
„Polityka” z 1981 r. ostrzegała: „Obecnie bonów na cukier wydaje się więcej, niż jest ludzi w Polsce i nie bardzo wiadomo, jak to się dzieje. Podobnie będzie z kartkami na mięso, z tym że bodźce do nadużyć będą znacznie silniejsze”.
Zupełnie zapomniane zostały talony. Pomysł był prosty – oddasz makulaturę, dostaniesz talon na papier toaletowy. To również pomysł lat 80. Ale papier toaletowy zawsze był pożądanym towarem. Osoba przepasana jego wianuszkiem co kilka kroków musiała odpowiadać na pytanie: „Gdzie to rzucili?”.

Tyle zostało z życia codziennego PRL. Zdumiewająca mieszanka szarego mydła, odlotowej mody i wyrobów czekoladopodobnych. Ciekawe, co za 50 lat opisywane będzie jako kultowe przedmioty początku XXI w. – Organizujmy wystawy życia codziennego w PRL – apeluje Szarlota Pawel. – Za kilka lat nikogo nie będzie obchodziło, co było w PRL.
Współpraca Paulina Nowosielska

Zapraszamy Czytelników – napiszcie, co dla Was jest kultowym przedmiotem PRL.


Tylko co czwarty Polak (26%) nie miał wątpliwości, że woli żyć w dzisiejszej Polsce niż w PRL. „Raczej tak” odpowiedziało 18%. Natomiast co trzeci ankietowany (32%) przedkłada życie w realnym socjalizmie. Rolnicy, renciści i bezrobotni deklarują, że najchętniej cofnęliby czas. Kadra kierownicza, inteligencja, przedsiębiorcy – oni są najbardziej zadowoleni z dzisiejszych czasów. Nostalgia za PRL rośnie wraz z pogarszającą się sytuacją gospodarczą. Jesienią 1996 r. co piąty badany wróciłby do PRL, pod koniec 1999 r. – co trzeci.
CBOS 1999


Jak wchodziły kartki:
25 lipca 1976 r. – bilety towarowe na cukier
1 kwietnia 1981 r. – kartki na mięso
1 maja 1981 r. – kartki na masło
1 sierpnia 1981 r. – reglamentacja środków czystości
1 lutego 1982 r. – talony na benzynę
1 lipca 1982 r. – talony na zeszyty i czekoladę


Cytaty konsumpcyjne
„Nie ustały codzienne zakupy pieczywa. Jak z worka bez dna. Bo państwo obiecało, państwo musi dać. Zapominamy w tym wypadku, zapominają rolnicy, że państwo to my. Jest to niewybaczalny błąd, który musi być naprawiony”.

„Dopóki jest w sklepie schab czy karczek, nikt nie chce kupować łopatki i wołowiny z kością”.
„Staruszkowie w ogóle się nie krępują. Przychodzą ciągle te same twarze, ale cóż, sprzedawać musimy”.
„W Gdańsku kierowniczka sklepu mięsnego sprzedała na lewo dwie tony mięsa, a także kupowała nielegalnie wyroby garmażeryjne, które z dużym zyskiem sprzedała w sklepie”.
„Nie ma co liczyć na kupienie wina”.
„Dziś przywieziono trochę towaru, jestem 40. w kolejce, może coś dostanę”.
„Kultura obowiązuje również po spożyciu posiłku”.
„Od chwili podjęcia przez władze partyjne i państwowe decyzji o budowie taniego samochodu, miliony obywateli zastanawiało się nad kształtem fiacika. Wszyscy wiedzieli, że ma być nieduży, prosty w obsłudze, tani w eksploatacji, zwrotny, wygodny i pojemny. Czasami przeciekało trochę informacji na temat fiata 126p z Turynu”.
Z prasy PRL.

 

Wydanie: 2002, 29/2002

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy