My… psychiczni

Sześć milionów Polaków potrzebuje pomocy psychiatry

Spotykałam ją od kilku dni w korytarzu warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Siedziała z torbą wypchaną termosami, słoikami. Zmęczone oczy, twarz jeszcze bez zmarszczek, ale szara, włosy od dawna niefarbowane, z odrostami. Po jakimś czasie na końcu korytarza pojawiał się młody człowiek w dresie i szurając, sunął w jej stronę. Kilkudniowy zarost, kluskowate ciało, somnambuliczne ruchy. Wpatrywała się w niego spięta, a gdy był już blisko, wciągała na twarz uśmiech. Po chwili on grzebał nerwowo w jej torbie mamrocząc: – K… nie ma fajek.
Ona go uspokajała, głaszcząc po plecach. – Chodź synku, idziemy na spacer – powtarzała. – Nie wzięłaś, k…, fajek. A mówiłem! – głos zamienił się w ryk. Ona nadal szeptem: – Cicho, cicho, kupimy papierosy w kiosku, świeże powietrze dobrze ci zrobi, pan doktor się zgodził.
I prowadziła go, bluzgającego ordynarnymi słowami, koło wartowni, na ulicę.
Następnego dnia, w drodze do kliniki, zaczęłyśmy rozmawiać. – On był jak panienka, nigdy brzydkiego słowa. Gdy ktoś przy nim zaklął, to się rumienił. I taki ładny, szczupły, wysportowany – opowiadała o synu. Co roku świadectwo z czerwonym paskiem. To stało się pięć lat temu, gdy był na drugim roku medycyny. Przyszłam z pracy i zobaczyłam go na łóżku z kołdrą na głowie; coś do siebie mamrotał. Tak ukrywał się przez kilka dni – gdy biegł do toalety, rozglądał się wokół jak zaszczute zwierzę. Potem zaczął w nocy wyć. Jak pies.
Gdy zdemolował mieszkanie, a ubrania powyrzucał przez okno, wezwała karetkę. W klinice postawiono diagnozę – schizofrenia.
Dziś ona wiele wie o tej chorobie. Wytłumaczyła jej lekarka prowadząca Darka. Dzięki temu nie wpada w panikę, gdy przychodzą dla syna niedobre dni. I potrafi sobie wytłumaczyć tę nieczułość, agresywność na jej widok.

Są wśród nas

– Chory na schizofrenię ma poczucie, że granica pomiędzy nim a drugą osobą została rozbita i już nie istnieje – wyjaśnia dr Andrzej Cechnicki, koordynator polskiego programu „Schizofrenia. Otwórzcie drzwi” organizowanego przez Światowe Towarzystwo Psychiatryczne. Pacjent nie wie, czy myśli, które ma w głowie, są jego, czy tej drugiej osoby. Wpada w panikę, bo wydaje mu się, że jego umysł rozpada się na kawałki. Słyszy jakieś głosy. Jego centralny układ nerwowy jest pobudzony do granic wytrzymałości – nie może znieść świata, który na niego napiera, przygniata. Więc wycofuje się z życia, ucieka do własnego świata fantazji i urojeń. Nie ma w nim ludzi, którzy kiedyś byli obok. Nawet tych najbliższych. Każdy, kto na niego patrzy, jest wrogiem.
Aż 10-15% chorych podejmuje próbę samobójczą, a ponad połowa tych prób kończy się śmiercią. Schizofrenię może wywołać silny stres. W 80% zapadają na tę chorobę ludzie młodzi, rozbudzeni intelektualnie, do 28. roku życia.
Nie wiadomo, ile osób w Polsce cierpi na schorzenia psychiczne. W specjalistycznych szpitalach leczy się rocznie ok. 1 mln pacjentów; ciągle ich przybywa. Od roku 1990 nastąpił wzrost zachorowań o 30%. – Około 6 mln ludzi ma różnego rodzaju problemy związane ze zdrowiem psychicznym – twierdzi prof. Czesław Czabała z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Wiele z tych dolegliwości związanych jest z nadużywaniem alkoholu i środków psychoaktywnych oraz leków nasennych, uspokajających, przeciwbólowych. Na narastające zagrożenia zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży wskazuje prof. Irena Namysłowska z tej samej kliniki. Jej zdaniem, zaburzenia dotykają 10-20% tej populacji.

Skąd ta choroba?

Nie ma sporu między lekarzami i psychologami co do przyczyn eksplozji chorób psychicznych w Polsce w ostatnim dziesięcioleciu. I co do tego, że uderzyła ona przede wszystkim w ludzi młodych.
Przyczyny, a raczej ich splot, też są zdefiniowane. To skutki transformacji – z jednej strony, beznadzieja bezrobocia, z drugiej, obłąkańczy rytm pracy i nieustający lęk przed jej utratą. Na takim gruncie dochodzi do rozpadu rodziny, wejścia na drogę kolizji z prawem. Osoby mniej odporne psychicznie usiłują uporać się ze swymi problemami, nadużywając alkoholu, środków psychoaktywnych oraz leków nasennych, uspokajających lub przeciwbólowych.
Transformacji towarzyszy załamanie podstawowych norm moralnych: korupcja, prywata. Nie ma autorytetów, przejrzystych procedur, wyraźnie zarysowanych granic praworządności. Taki stan szarpie nerwy osób z rozbudowanym instynktem społecznym i może doprowadzić do depresji.
Przyczynia się też brak higieny życia psychicznego. Większości Polaków brakuje elementarnej wiedzy na ten temat. Wizyta u psychologa czy psychiatry jest sprawą wstydliwą. Choroba psychiczna to temat tabu. Ujawnienie faktu, że jest się zarejestrowanym w poradni zdrowia psychicznego, często oznacza utratę pracy, koniec kariery, rozbicie rodziny itp. Płaci za to nawet następne pokolenie.

Żółte papiery

Aż trzy ustawy – o ochronie zdrowia psychicznego, narkomanii i o wychowaniu w trzeźwości gwarantują chorym, również nieubezpieczonym, bezpłatne leczenie psychiatryczne. Z roku na rok przestrzeganie tych przepisów staje się coraz większą fikcją. Jak podaje dyrektor warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii, prof. Stanisław Pużyński, w szpitalach i przychodniach powinno być dwa razy więcej psychiatrów i dziesięć razy więcej pracowników socjalnych. Reforma zdrowia ograniczyła też stosowanie nowoczesnych leków (na wiele nie ma refundacji), doprowadziła do zlikwidowania dobrze już rozwijających się tzw. oddziałów dziennych. Działanie służb środowiskowych bardzo utrudniają kasy chorych. Zakładano, że do 2005 r. oddziałów środowiskowych będzie cztery razy więcej, tymczasem likwidowane są te nieliczne, którym udało się przetrwać. To wszystko oznacza odejście w praktyce od europejskich metod leczenia.

W psychiatryku

W Polsce chory psychicznie trafia głównie do szpitala. Coraz trudniej o bezpłatną pomoc psychoterapeutyczną dla dzieci i rodzin w placówkach publicznych – ta sfera szybko się sprywatyzowała. W sprzyjających okolicznościach może na nią liczyć tylko młody uzależniony, ale już nie cierpiący np. na depresję.
Darek z warszawskiej kliniki przy ulicy Sobieskiego miał szczęście, że trafił do wiodącej placówki w kraju. Nie wiadomo, czy odzyska w pełni zdrowie, ale na pewno będzie leczony w warunkach cywilizowanych. I przez zespół znakomitych lekarzy. Gdyby był np. mieszkańcem wsi na Roztoczu Lubelskim, pogotowie zawiozłoby go do Radecznicy – szpitala ulokowanego częściowo w murach poklasztornych. Byłam tam przed dwoma laty. Spędziłam noc i dzień na dyżurze z pielęgniarkami oddziału kobiecego. Do dziś mam w uszach wycie pacjentek, pamiętam smród ich niemytych ciał, przesiąkniętych moczem i menstruacyjną krwią materaców. W wieloosobowych salach leżały demencyjne staruszki, których nikt nie chciał wziąć do domu, młode kobiety otumanione lekami po ostrym ataku choroby i pogrążone w obezwładniającej depresji niedoszłe samobójczynie. Wszystkie na widok obcej twarzy chciały coś powiedzieć, choćby zaprotestować (zazwyczaj jakimś wulgarnym gestem) przeciwko swemu upodleniu. Albo wyżebrać papierosa. W psychiatryku wobec papierosa znikają wszelkie hamulce. Kradzieże, żebranina, wygrzebywanie petów z popielniczek i kubłów.
Właśnie był ostry dyżur – przywieziono chorą w amoku, trzeba było ją obezwładnić. Dla drobnej, wrażliwej pielęgniarki, a taka akurat miała nockę, to wielki stres. Pasy traktowane są przez pacjentki jak zamach na ich życie, toteż obrona jest heroiczna. Najtrudniej wbić w pośladek zastrzyk uspokajający. Trzeba wykręcić chorej rękę na plecy i rzucić ciało na łóżko, przygwoździwszy je jeszcze kolanem.
Podawanie leków to też pole minowe. Chore stoją w kolejce i patrzą na osobę w białym fartuchu szklanymi od psychotropów oczami. Większość z nich jest przekonana, że karmi się je trucizną, którą pielęgniarka podaje w zmowie z rodziną. Stąd ucieczki z kolejki, próby chowania lekarstwa za wargę lub przyklejania go do podniebienia. Trzeba zmuszać do popicia, wywalenia języka.
Są szpitale gorsze od Radecznicy. W Dąbrowie Górniczej budynek, w którym mieści się psychiatria, ma 90 lat. Gnieździ się tam 62 pacjentów; według norm, powierzchnia powinna być trzy razy większa. W 8- i 10-osobowych pokojach niczego już nie można wstawić oprócz łóżek. Brakuje sanitariatów i pokoi do terapii. Chorzy nie mają telefonu.
We wrocławskim szpitalu psychiatrycznym przy ul. Kraszewskiego od wielu miesięcy brakuje leków psychiatrycznych, nawet tych najpotrzebniejszych, są problemy z żywnością i świeżą pościelą dla chorych. W październiku ub.r. pracownicy zastrajkowali.
Psychiatryczny ZOZ w Jarosławiu (650 miejsc) mieści się w XIX-wiecznych koszarach. Remonty i prace adaptacyjne trwają od dziesiątków lat. Nawet teraz, zimą, robotnicy w kufajkach ładują na ciężarówkę bryły gruzu. Zacierają grabiejące na mrozie ręce, kaszlą, klną i śmieją się. Chorzy z sali zwanej obserwacyjną przywarli do szyb – okna w pokojach mają grube kraty. Zachłannie patrzą na ruchy robotników, nasłuchują ich opowieści o kilku głębszych wypitych w sobotę, skrzypienia łopat – to wszystko pachnie utraconą wolnością.

Szpitalna świetlica. W powietrzu słodkawy zapach lekarstw i środków dezynfekcyjnych. W dużej sali przy stolikach siedzą sztywno pacjenci. Sama młodzież. Łączy ich nie tylko miejsce wspólnego pobytu, ale też jakieś szczególne podobieństwo twarzy. Wyglądają, jak gdyby przeleżeli długi czas na półkach, z dala od słońca i światła, pokryci cienką warstwą kurzu.
Magister Jan P. spod Przeworska już doszedł do siebie, może rozmawiać: – Najgorsze – żali się – że w kilkunastoosobowej ciemnej sali przez całą dobę pali się mocna żarówka. Upokarzającym horrorem jest cotygodniowa zbiorowa kąpiel. Brakuje sanitariuszy, pojawia się więc kobieta w białym kitlu i jak stado zagania nas gołych pod prysznic.
– Mnie ten Kazek nie chce wyjść z głowy – wzdycha szykujący się na przepustkę J.W., pacjent oddziału uzależnień, określanego przez pensjonariuszy konspiracyjnym kryptonimem „oon” (oddział ostatniej nadziei). – Młody, do życia, a taką śmierć sobie załatwił. Rwał pasy, wymyślał wszystkim, prosił: „Tam w szafie jest ćwiarteczka, podacie?”. „Podamy, niech tylko siostry posną”. A przed północą jak się nie zerwie do ucieczki… I padł na progu. Umierający chyba coś czują, że na koniec chcą gdzieś biec. To protest chorej duszy.
Sanitariusza Krzysztofa T. drażni takie „filozofowanie”: – Dusza? Tu trzeba być przede wszystkim podtrzyjdupą.
W sąsiedniej sali jedna z pacjentek po 30-dniowej kuracji idzie właśnie do domu. Mąż otula ją paltem. Teraz się dopiero zacznie – można wyczytać w jego oczach. Nie wiadomo: czy ona już może zająć się gospodarstwem, małymi dziećmi, czy nadal chora? – Tylko na przepustkę – przypomina lekarz.
Ta kobieta i tak ma szczęście. Wielu hospitalizowanych latami pacjentów nikt nie kwapi się odebrać. – W tej chwili – mówi dyrektor szpitala, dr Stanisław Adamik – 25 ozdrowieńców czeka na miejsce w domach opieki społecznej; terminy przyjęć mają wyznaczone na lata 2007-2012.
Dyrektor właśnie dostał list: (pisownia oryginalna) „Tatusiu całego Szpitala Psychiatrycznego! Czy przyjmierz nas na Oddział Leczyć mnie i mojego Brata. Zażywanie leków Psychotropowych w Życiu to cała przyjemność. Mamy Choroby Psychiczne i dziedziczne na które Dziadek Chorował. Wy Domu Pomocy Społecznej pojawiają się różne Myśli Samobójcze i Ucieczki. Wy DPS źle jestem leczony, wy Szpitalu zawsze miał dobrane leki. Żona się ze mną rozwiodła. Mamusia już Staruszka a Tatuś nie żyje. Dziękuję za rozpatrzenie mojego listu i proszę o dalsze leczenie. Z DPS w Foluszu Piotr i Paweł”.
Co zrobić z nadawcą, gdy nie ma wolnego łóżka?

W kaftanie bez praw

Jeśli nie można odesłać karetki z pobudzonym chorym, dostawi się na salę jeszcze jedno łóżko. W większości szpitali zamiast wymaganych 6 m kw. przypadających na jedną osobę są 3 m kw. Tłok drastycznie zaniża stawki żywieniowe. Kontrola wykazała również, że w jednej trzeciej placówek nie przestrzega się ustawy o ochronie zdrowia psychicznego.
Pod koniec 2001 r. inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli zapukali do szpitali psychiatrycznych w Lubiążu, Wrocławiu, Złotoryi, Sieniawce i Krośnicach. Te placówki były już kontrolowane w 1997 r. – z opłakanym dla nich skutkiem. Doszukano się licznych dowodów nieprzestrzegania praw pacjenta, brudu i ciasnoty. Mogło się wydawać, że po trzech latach zaszła znacząca poprawa. Nic bardziej błędnego…
Prawa pacjentów gwałcone są nagminnie. W Złotoryi na 12 zbadanych przypadków przyjęcia pacjentów bez ich zgody aż w dziewięciu brakowało opinii drugiego lekarza, potwierdzającej zasadność hospitalizacji. Nie traktuje się poważnie prawa „psychicznych” do prywatności. W szpitalu w Lubiążu dokumentację medyczną przechowywano w otwartej na oścież szafce. W Krośnicach akta pacjentów leżały w pokoju socjalnym, do którego dostęp miał nie tylko personel medyczny, ale i osoby postronne…
Ustawa przewiduje stosowanie określonych procedur w przypadku krępowania chorych pasami. Tego rodzaju przemoc nie może wynikać tylko z widzimisię personelu. W żadnym ze zbadanych przypadków lekarz nakazujący użycie pasów bądź kaftanów nie powiadomił o tym dyrektora szpitala.
W niewielu miejscach chorym zapewniono ludzkie warunki. W 11 salach szpitala w Sieniawce, aby dostać się do niektórych pacjentów, trzeba było najpierw odsunąć łóżka innych. Pomieszczenia sanitarne, bez umywalek i hermetycznych pojemników na brudne rzeczy, były takimi jedynie z nazwy. W Złotoryi kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn skazano na wspólne korzystanie z ciasnej toalety i łazienki.

Nic mi nie jest

Do Centrum Terapii Nerwic w Mosznej na Opolszczyźnie zjeżdżają (bądź są kierowani przez przychodnie psychiatryczne) ludzie, którzy nie mogą sobie ze sobą poradzić. – Długo nie mogę zasnąć – definiuje swoje „nic mi nie jest” na grupowym seansie psychoterapeutycznym dyrektor dużej fabryki na Opolszczyźnie, którą po zmianie właściciela czeka redukcja załogi. Oczywiście, nikt w zakładzie nie wie, że szef wykorzystuje swój urlop na leczenie w sanatorium dla znerwicowanych. – Rano budzę się z przeświadczeniem – ciągnie swoje zwierzenia – że nie podołam obowiązkom, a moje problemy są nie do rozwiązania. Odczuwam prawie fizyczny ból i dławiącą niechęć do kolejnego zderzenia z rzeczywistością. Jestem rozdrażniony, szukam okazji do kłótni, na koniec ogarnia mnie apatia. Taka huśtawka nastrojów trwa już kilka miesięcy.
Często choroba duszy wiąże się z choroba ciała. Dr Izabela Serda, ordynator oddziału II w centrum, wspomina mi o pacjencie, którym zajmowała się przed chwilą. Przyjechał leczyć neurastenię, a trzeba było konsultować się z internistami, bo nagle odezwały się serce, układ trawienny i oddechowy. – Patrzymy tu na człowieka całościowo – mówi pani doktor.
Właścicielka kilku restauracji, na pierwszy rzut oka pewna siebie bizneswoman, z płaczem odkrywa przed psychologiem swą prawdziwą twarz: coraz trudniej przychodzi jej podjęcie jakiejś decyzji w firmie, bo „denerwuję się z byle powodu, serce mi tłucze, mam jakby kluskę w gardle, nie mogę oddychać, ręce mi się trzęsą, to jest już chyba widoczne”.
27-letni copywriter, którego niespodziewanie zwolniła firma reklamowa, przyjechał tu po – jak się wyraził – „pierwsze pchnięcie”. Załamany copywriter nie zdaje sobie sprawy, że jego terapia potrwa długo, zaangażuje wielu specjalistów. Różnymi sposobami zmuszą go do zastanowienia się nad sobą. Na co dzień będzie to wyglądało na nieustanne wałkowanie. Warsztaty komunikacji interpersonalnej, zajęcia grupowe i indywidualne. Trening antystresowy z elementami treningu asertywności. Medytacja w systemie zen. Trening autogenny Schultza itd. itd.
Młodą kobietę w ciemnych okularach poznałam bliżej, bo siedziałyśmy przy jednym stole w jadalni. Ona jest bezrobotną księgową z małego miasta na Opolszczyźnie. Rozwiedziona, dwoje dzieci. Przyjechała w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego – przez pierwsze dwa tygodnie nie chciała wyjść z pokoju. Przyczyny zbierały się od dawna, pękło w dniu, gdy ostatecznie utraciła nadzieję na pracę. W jakiejś hurtowni, gdzie wreszcie było wolne miejsce, ale szef wybrał protegowaną. Moja znajoma z sanatoryjnej stołówki zareagowała na swą klęskę zapaścią nerwową. Zemdlała, trzeba było umieścić ją w szpitalu. Stamtąd po kilku miesiącach z rozpoznaniem depresji trafiła do Mosznej. Doszła do siebie, ale terapeuci obawiali się wypuścić ją do domu. Bo znów zacznie beznadziejną, upokarzającą wędrówkę po firmach w poszukiwaniu pracy. I skończy się nawrotem choroby.
Mieli rację. Gdy półtora roku później zadzwoniłam do niej do domu, jej matka powiedziała mi, że córka zaczęła pić.

Nerwy i wódka

W ciągu dziesięciu lat o 40% wzrosła liczba pacjentów z zaburzeniami psychicznymi w wyniku alkoholizmu i narkomanii. – W tej chwili leczymy w naszej poradni ponad 1,2 tys. osób – mówi Adam Kłodecki, psycholog z Ośrodka Terapeutycznego „Goplańska” Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. – Blisko jednej trzeciej pacjentów zmuszeni byliśmy postawić podwójną diagnozę. Stwierdzono u nich bowiem zaburzenia depresyjne, emocjonalne czy nerwice przy jednoczesnym uzależnieniu od alkoholu bądź narkotyków.
Zdecydowaną większość stanowią osoby w wieku 30-35 lat. Zatem – jak zauważa psycholog – zasadnicza część ich biografii nieodłącznie wiąże się z transformacją. Brutalna rzeczywistość zderzająca bezrobocie z szaleńczym rytmem pracy i ciągłym strachem przed jej utratą nie sprzyja zdrowiu psychicznemu. Nie sprzyja mu też brak norm moralnych, autorytetów, przejrzystych procedur i reguł praworządności. To – w stopniu nie mniejszym niż kurczący się rynek pracy – wpływa niekorzystnie na stan pacjentów, przede wszystkim wykształconych, z rozbudowanym instynktem społecznym. Inni, może o niższym statusie, martwią się, że wkrótce nie będą mieli za co kupić jedzenia. Lecz mniejsza o powody psychicznych zaburzeń. Te bowiem, gdy już zachodzą, z klinicznego punktu widzenia wyglądają podobnie. Utrata kontroli nad piciem, nieustanne obniżenie nastroju, bezsenność, poranne problemy ze wstawaniem, brak wiary w sens życia i myśli samobójcze. To symptomy wskazujące, że nadeszła ostatnia chwila, by rozpocząć leczenie.
W warszawskim ośrodku, jednym z najlepszych w kraju, terapia trwa co najmniej rok. I nie zawsze się udaje…

Nie chcemy wariatów

Dla chorych psychicznie nie ma społecznej tolerancji. W ankiecie przeprowadzonej przez Instytut Psychiatrii i Neurologii tylko 9% respondentów wyraziło zrozumienie dla tej kategorii chorych. Aż połowa badanych używa wobec schizofreników podobnych epitetów jak w stosunku do alkoholików czy narkomanów. – W mieście, zanim jeszcze w jakimś bloku zacznie działać poradnia dla ułomnych psychicznie, lokatorzy zakładają listy społeczne i protestują – podsumowuje swe obserwacje dr Joanna Meder, kierownik Zakładu Rehabilitacji Psychiatrycznej Instytutu Psychiatrii i Neurologii.
– Nie chcemy wariatów pod oknami – tak zareagowali mieszkańcy Korytnik koło Krasiczyna na wieść, że we wsi ma powstać dom pomocy społecznej dla psychicznie chorych. – Nikt nie przekona nas do takiego sąsiedztwa. Nawet gdybyśmy w tym ośrodku dostali pracę, a u nas bezrobocie straszne – mówią dziennikarzowi – z siekierami pójdziemy na psycholi.
Nie przyjęły się na szerszą skalę tzw. domy pod fontanną – kopie amerykańskich klubów dla ozdrowieńców ze szpitali psychiatrycznych. W Katowicach placówka tego rodzaju mieści się w wieżowcu. – Kiedyś lokatorzy o mało nie pobili jednej z naszych pracownic, gdy pukała do ich drzwi z zaproszeniem na andrzejki – opowiada Agnieszka Pietrzyk, psycholog kliniczny z Uniwersytetu Śląskiego. A przecież nie chodzi tylko o towarzyskie spotkania pod kontrolą lekarzy i psychologów. Trzeba nauczyć byłych pacjentów życia na wolności – rozpoznawania symptomów nawrotu choroby, wyrobienia nawyku zażywania leków. Jest to także nauka funkcjonowania w grupie, gotowania i planowania domowego budżetu.
Również wiele urzędów traktuje chorych psychicznie (nie ma znaczenia, że już podleczonych – stygmat „świra” zostaje na całe życie) jako petentów, których można zbyć, oszukać. Zofia S. od ponad pięciu lat jest pacjentką Szpitala Neuropsychiatrycznego w Kobierzynie. Cierpi na schizofrenię. Gdy dostała ostrego ataku, jej 12-letniego wówczas syna umieszczono w domu dziecka. Zofia S. miała mieszkanie spółdzielcze, na kupno którego latami odkładała ze swej chudej pensji pielęgniarki. Gdy jej stan poprawił się na tyle, że mogła wrócić do siebie, okazało się, że jej miejsce jest pod mostem. Bowiem już dwa miesiące po umieszczeniu chorej w szpitalu pracownik socjalny spółdzielni postarał się o przepustkę dla niej i otumanioną lekami przywiózł do siedziby Spółdzielni Mieszkaniowej Bieńczyce w Nowej Hucie. Tam podpisała się pod oświadczeniem, że dobrowolnie przekazuje swoje zadłużone mieszkanie do dyspozycji spółdzielni.
Zofia S. ma dobrego syna. Przez rok zbierał kieszonkowe, jakie dostawał w domu dziecka, by zapłacić psychiatrze, do którego poszedł z pytaniem, co mamie dolega (w sierocińcu nie chcieli mu powiedzieć). – Chcę się nią opiekować, mówi 17-letni Michał S. – Ale jak, gdzie?

Umieralnia

Stan co piątego pacjenta szpitala psychiatrycznego nie wymaga dalszej hospitalizacji. Wielu przewlekle chorych przebywa w szpitalu nie z medycznej konieczności, ale dlatego, że nie mogą liczyć na wsparcie rodziny. A naprawdę potrzebujący są bez opieki.
Janusz B. w schizofrenicznym szale zabił matkę i ojca. Wtedy wydawało mu się, że dosypali mu do wódki dziwnej substancji paraliżującej mózg. Leczył się 18 lat w krakowskim Szpitalu im. dr. Józefa Babińskiego. W ubiegłym roku sąd uchylił postanowienie o przymusowym pobycie pacjenta w szpitalu. Dr Beata Tarczoń z oddziału profilaktycznego ściągnęła do szpitala dorosłych synów pacjenta. Wykrzyczeli, że mordercy nie wezmą. Nawet do domu, który sam zbudował. Janusz B. wynajmuje izbę u gospodarza na wsi. Stara się o miejsce w domu opieki społecznej.

Podleczony schizofrenik Józef S. od dwóch lat mieszka w takim zakładzie w Gorzowie. O tym ośrodku, ulokowanym w rozsypującym się budynku, potocznie mówi się: umieralnia. S. z trudnością wstaje z łóżka. W nocy, gdy inni śpią, nie wie, co zrobić, żeby poprosić o szklankę wody. Boi się sanitariusza, bo ten zwykł odpowiadać: „Sp… czubie!”. Nie chce wołaniem budzić innych, a zadzwonić po pomoc też nie może. Nie działają guziki do przyzywania obsługi. W tym zakładzie nie ma też instalacji alarmowo-przeciwpożarowej. Józef S. i tak jest wybrańcem losu. Już po trzech latach starań dostał w umieralni łóżko.

xxx

Od dwóch lat leży w Sejmie projekt nowelizacji ustawy psychiatrycznej. Zakłada on powołanie rzecznika praw osób z zaburzeniami psychicznymi. Zastępcy rzecznika byliby desygnowani do konkretnych szpitali. Projekt prokryła już gruba warstwa kurzu.


Rolnicy bardziej tolerancyjni

W przeprowadzonym przez CBOS badaniu „Choroby psychiczne – społeczny stereotyp i dystans” pozytywny obraz chorych psychicznie jako osób, które są bardziej wrażliwe i więcej rozumieją, pojawia się przed wszystkim wśród rolników (70%), a także osób religijnych (68%). Częściej podzielają go kobiety niż mężczyźni. Stosunkowo najmniej przychylnie odnosili się do osób chorych psychicznie ci ankietowani, którzy pracowali na własny rachunek poza rolnictwem (46%), przedstawiciele kadry kierowniczej i inteligencji (48%), osoby z wyższym wykształceniem (52%) oraz uczniowie i studenci (54%).
Choroby psychiczne są źródłem niepokoju jednej czwartej ankietowanych; nie tyle boją się utraty życia, co społecznego odrzucenia. Odsetek osób lękających się chorób psychicznych rośnie wraz z poziomem wykształcenia.
Ankietowani nie chcieliby, aby byli pacjenci szpitali psychiatrycznych wykonywali pracę lub pełnili role związane z odpowiedzialnością za los innych ludzi, np. opiekunki dziecka (81%) lub nauczyciela (77%). Nie chcą też, aby taka osoba była posłem (71%), burmistrzem, wójtem (73%) lub szefem w pracy (61%).


Leczyć pod przymusem
Na pytanie, czy leczenie przymusowe jest słuszne w sytuacji, gdy osoby chore psychicznie nie wyrażają na to zgody, aż 81% respondentów odpowiedziało, że „zdecydowanie słuszne” lub „raczej słuszne”; 10% – „raczej niesłuszne” lub „zdecydowanie niesłuszne”, a 9% nie miało własnego zdania.
Źródło: CBOS

 

Wydanie: 11/2003, 2003

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy