Kultura jako źródło cierpień

Kultura jako źródło cierpień

Był czas, że czytaliśmy Freuda. Nic nie trwa wiecznie, Freuda odłożyliśmy na półkę. Marzeniami sennymi zajmują się dziś komputery. Nie ma czego żałować? Tu można się spierać. Przynajmniej w jednym dr Freud miał rację – kultura jest źródłem cierpień.

Myślę, że moje słowa poparliby sprawozdawcy sejmowi. To właśnie oni poruszają się na scenie dramatu – widzą, w jaki sposób polityczne libido rozsadza gorset kultury, jak kruche są zasady dobrego tonu, powściągliwości i elegancji. Formy trzymają jednak życie na uwięzi – mamy więc przed oczami autentyczne cierpienia gburów i megalomanów, którzy składać muszą daninę w ogrodach przyzwoitości. Ale ostatecznie źle się tam czują, nieustannie tratują grządki. Ciekawy to świat, w którym gwiazdorzy obciachu pokazują swoje plecy jak obraz święty.

Męki trwają, nasza rodzima martyrologia nie znosi pauz. Chwała więc tym, którzy płoną na ołtarzu dobrych obyczajów, wydając tylko niekiedy okrzyki bólu – to wtedy męczeństwo przemawia głosem obelg. Bądźmy jednak wyrozumiali, ostatecznie chodzi przecież o rozpacz ludzkiego serca. Serce rwie się do gwałtu, a udawać trzeba miłosierdzie. Może właśnie dlatego Sejm otoczono żelaznymi barierkami. Pasterze trzody i ich świta – sumienni wyrobnicy bezwstydu – dają nam znak: oto nasz kaftan, nie lękajcie się!

Egzorcyzmując libido, wiele trzeba wycierpieć, czasami może jednak warto. Początki naszego świata – mam tu na myśli początki demokracji – związane są z nadziejami, jakie wznieciła idea „gładkich manier”. Tak najlepiej chyba tłumaczyć pojęcie civility. W ślad za nadzieją poszły czyny – w XVIII w. w Szkocji, Anglii, w brytyjskich koloniach w Ameryce trwa wielki ferment, obserwujemy przemiany obyczaju i moralności torujące drogę porządkom, które ostatecznie obdarzymy mianem demokracji. Rośnie rola edukacji, rola wyrafinowania pozwalającego myśleć o nowej organizacji przestrzeni, o czytelniach i salach koncertowych (tu w nawiasie zapytam: czy nie taki właśnie sens miało to, co wydarzyło się w Polsce po roku 1945? Czy teatry, sale koncertowe, czytelnie i biblioteki mamy traktować jako element „hańby domowej”?). Ostatecznie wszakże najważniejsza stała się rezygnacja z przemocy, potrzeba „gładkiego” obcowania. Wybitny amerykański historyk Gordon Wood, zastanawiając się nad historią własnego kraju, mówi o „łagodnym duchu Oświecenia”.

Jak zawsze jest jednak i druga strona medalu. Patrząc na Nową Anglię, widzimy olśniewająco białe gorsety kaznodziejów. Ale jest też ciemna strona tej bieli – symbolizuje ją „szkarłatna litera”, stygmat obwinienia dotykający niepokornych, znak pogardy i potępienia. Ciosy, jakie zadaje kultura, domagając się posłuszeństwa, mogą być bolesne.

Odwet natury bywa okrutny. W Ameryce wszystko zaczęło się w istocie od nieudanego eksperymentu w Jamestown. Tu właśnie (na obszarach dzisiejszej Wirginii) w 1607 r. powstała osada pionierów próbujących sforsować bramy Nowego Świata. Nie poradzili sobie, wszystko zakończyło się haniebną porażką. Głód, choroby, beznadzieja. Po drodze okazać się miało, jak krucha jest obręcz kultury. Zdarzały się przypadki kanibalizmu – jeden z osadników nie miał litości nawet dla własnej żony.

Część historii Ameryki to także żądza mordu. W latach 70. XIX w. na preriach trwa orgia strzelb i pocisków – ofiarami stały się bizony. Wielkie Równiny zamieszkiwało – szacunki są sporne – od 50 do 150 mln bizonów. W roku 1883 – jak policzono – było już tylko ok. 300 bizonów na ranczach nostalgików. Wynalazek wielostrzałowego karabinu zachęcił przedstawicieli „cywilizacji” do prawdziwego szaleństwa (była w tym również kalkulacja – skóry bizonów!). Zwierzęta mordowano w transie, strzelając na oślep. „Dzicy” Indianie ze zgrozą przypatrywali się furii zabijania. Uśmiercając bizony, niszczono zresztą podstawy ich życia.

Nie bądźmy jednak niesprawiedliwi, patrząc tylko w jedną stronę. A Belgowie? Joseph Conrad do końca nie mógł pokonać traumy, którą spowodowały miesiące spędzone w posiadłościach zacnego króla Leopolda. Kongo było areną niebywałego okrucieństwa, prawdziwym „jądrem ciemności”. Wiek XIX używał tu pojęcia misji cywilizacyjnej.

Cóż ostatecznie rzec można? My też uczestniczmy w misji – wciąż wstajemy z kolan. Budowniczowie rzeczypospolitej gburów nie ustają w trudach. W środowiskach, które najgorliwiej uzurpują sobie prawa wychowawców narodu, zasadą stała się prostacka fanfaronada – lubieżne samouwielbienie mentorów. No i jest sukces – udało się ostatecznie odwrócić wektory Oświecenia: na gruzach idei civility triumfy święci nieokrzesanie. Dobrze tylko, że nie mieszkamy nad rzeką Kongo, mogłoby wtedy być gorzej. W naszym klimacie libido jedynie popiskuje.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy