Kultura korporacji

Kultura korporacji

Hordy korporacyjnych buców w roli mężów, żon, braci, sióstr, dzieci wdzierają się do naszych domów i umysłów Wejście na nasz rynek wielkich europejskich i światowych korporacji to w wymiarze czasowym kwestia ostatnich kilku lat. W wymiarze zmian, jakie ich pojawienie się wywołało w naszej mentalności, w naszym sposobie patrzenia na świat, w sprawności naszego działania, w obyczajach, to epoka. Kto z nas, idąc przez miasto i widząc kolejny imponujący biurowiec w miejscu, w którym nigdy by się go nie spodziewał, nie zadaje sobie pytania, jak oni go tam zmieścili, jak wpadli na pomysł, żeby go tam postawić, i dlaczego my sami nie zrobiliśmy tego wcześniej, tj. przed rokiem 1989. Żyjemy inaczej – to fakt, z którym nie sposób dyskutować. Wszyscy zmienili swoje aspiracje, statystyczna większość znacznie poprawiła swój status materialny, nieliczni zbudowali sobie bajkowe życie, a cena, jaką przychodzi za to zapłacić, to z pozoru jedynie drobna modyfikacja zasad. Z pozoru – tak, ale faktycznie to nie modyfikacja, lecz poważna kulturowa zmiana! Do tego, żeby zrozumieć kulturę korporacji, wystarczą trzy obserwacje, takie mianowicie, że jest ona strukturą silnie hierarchiczną, że najwyższą w niej wartością jest zysk, że każda korporacja uważa się za twór idealny, czego pochodną jest przeświadczenie, że nigdy się nie myli. Wprost można stąd wyprowadzić zestaw wartości preferowanych, neutralnych i eliminowanych oraz zdiagnozować istnienie potrzeby indoktrynowania wszystkiego, co się z korporacją kontaktuje. Wszystko inne: wizja, misja, dbałość lub brak dbałości o wizerunek pracowników, akcje charytatywne, udział w polityce lub trzymanie się od niej z daleka, służy maksymalizacji zysku, „robieniu dobrze” ambicjom ścisłego kierownictwa lub jest odpryskiem procedur korporacji z innego kraju. Sztandarowa dla społeczeństw równość jest w korporacji eliminowana analogicznie jak w armii z samej definicji: tak działa armia, tak działa korporacja, i to nie wymaga dalszego tłumaczenia; wymaga jedynie stworzenia jak najbardziej rozbudowanego systemu nierówności pracowniczej. Służy do tego wiele środków: stanowisko, wynagrodzenie, wyposażenie biurowe, które samo w sobie zawiera niezliczoną możliwość zróżnicowań, takich jak gabinet lub jego brak czy marka komputera, samochód, ubezpieczenie, premia, liczba podległych pracowników, limit na firmowej karcie kredytowej itd., itd. Gdybyśmy zadali sobie trud wzięcia tego wszystkiego pod uwagę, odtworzylibyśmy, osoba po osobie, precyzyjną superhierarchiczną strukturę, w której tak naprawdę nie ma równoległych stanowisk; jest to po prostu ściśle hierarchicznie określony ciąg osób. Wszyscy, którzy wchodzą w ten system, akceptują go, bo dużo dostali albo mają nadzieję dostać i co najwyżej można się dziwić, że nie zaczynają dnia pracy od odśpiewania hymnów w rodzaju „nierówność jest moją drogą” czy „frajerem jest każdy, kto nie z nami”. Równie prosta jak wewnętrzna jest zewnętrzna indoktrynacja nierówności. Kultura korporacji jest wspólna dla nich wszystkich, bez trudu znajdują one zatem wspólną platformę oceny, tworząc ranking np. sektora bankowego czy ubezpieczeniowego. I jeżeli nawet ludność o tym nie wie, to każdy z branży wie, że PZU to lepiej niż Uniqa, a tym samym dyrektor sprzedaży PZU reprezentuje coś więcej niż dyrektor sprzedaży Uniqi. Idąc dalej, odtworzymy ranking branż i hierarchiczny ciąg pracowników korporacji. Korporacje się nie mylą, więc pozyskały już, zabrały z rynku wszystkich wartościowych Polaków, a reszta może się uczyć i obserwować – dla korporacji to tylko tło. Nie ma wolności bez solidarności i o tym za chwilę, ale również nie ma wolności w nierówności. Aby stać się rycerzem kapitalizmu (przynajmniej w swoim mniemaniu, gdyż zwykle jest się jego giermkiem lub pastuchem), przywdziać stosowny garnitur lub garsonkę i uzbrojony(a) w służbową komórkę dosiąść służbowego wozu, trzeba wyrzec się wszystkiego lub do takiego wyrzeczenia być gotowym. Korporacja nie wie, co to czas wolny. Dzieli czas tylko na taki, gdy ktoś jest potrzebny, i taki, gdy może sobie chwilowo bez kogoś poradzić. Nie dziw się zatem, gdy coraz wcześniej pracę zaczynasz i coraz później kończysz, gdy z czterech nagle zostaje ci jeden weekend w miesiącu dla ciebie i rodziny (korporacja nie wie także, co to rodzina, nawet gdy stwarza pozory, że się nią interesuje). Ciesz się raczej, jeśli ci płacą za dodatkowe godziny, bo to rzadki zwyczaj, podobnie zresztą jak zwiększanie zatrudnienia wraz ze zwiększającym się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 27/2008

Kategorie: Kraj