Onkolodzy ostrzegają: vilcacora nie leczy raka Aż się prosi o cud. Co czwarty Polak zachoruje na raka. To problem, który dotyka praktycznie każdego z nas. Znamy go ze słyszenia, z rodzinnych tragedii, z własnej walki. I dlatego ciągle pojawiają się cudowne preparaty. Od lat w Polsce króluje vilcacora, zwana kocim pazurem. Dziś jest mniej widoczna. Jej propagatorzy nie organizują konferencji prasowych, działają w swoim świecie, ufają swojemu miesięcznikowi i poczcie pantoflowej. – Jednak vilcacora nadal strumieniem dostaje się do Polski – ocenia prof. Cezary Szczylik, kierujący kliniką onkologii warszawskiego szpitala WAM. – Jeżeli jest tak genialna i popularna, powinny poprawić się wyniki badań epidemiologicznych. Tymczasem nic takiego się nie stało. Jeśli coś się zmienia na lepsze, to tylko dzięki postępowi medycyny. Przed dwoma laty izba lekarska w Gdańsku postanowiła „coś” z tą sprawą zrobić. Próbowano zwołać „okrągły stół”, ale zjawili się tylko lekarze, zwolennicy vilcacory nie przyszli. Próbowano zainteresować władze i media. Zdaniem przedstawicieli izby – bezskutecznie. Andrzej Sokołowski, wtedy wiceprzewodniczący izby, wspomina, że starali się ostrzegać pacjentów, tłumaczyć, że nie ma żadnych poważnych badań naukowych potwierdzających skuteczność ziela. – Zdemaskowaliśmy, wskazaliśmy złe działania – wylicza Andrzej Sokołowski. – Co więcej możemy zrobić? Jeśli ktoś sprzedawałby wodę zamiast benzyny, zaraz wybuchłaby afera. W tej sprawie nikt się nie wypowiada, nie zażąda od firmy dokumentów udowadniających, że vilcacora jest skuteczna. Przy takim milczeniu rośnie siła finansowa firmy i frustracja lekarzy. No, może nie wszystkich, bo niektórzy swoimi tytułami wspierają handel zielem. Na krótkiej liście jest profesor chemii gdańskiej AM (władzom uczelni widać to nie przeszkadza) i kilka osób z dyplomami lekarskimi. Dla wielu wątpiących to sygnał: lekarze nie angażowaliby się w coś nieskutecznego. W sądach lekarskich nikt nie skarży się na lekarzy, którzy zaangażowali się w vilcacorę. A bez takiego donosu nie ma mowy o odpowiedzialności. Nawet etycznej. I choć kodeks etyki lekarskiej zabrania leczenia niesprawdzonymi preparatami, lekarze wspierający sprzedaż vilcacory mogą robić to bezkarnie. Dlaczego? Dobrym chwytem reklamowym, poza zaangażowaniem lekarzy, jest także zamieszczanie w swoim miesięczniku wywiadów z osobami, które nic o tym nie wiedzą. Z relacji lekarzy wynika, że minister zdrowia Franciszka Cegielska była oburzona, gdy z krótkiej, telefonicznej wymiany zdań powstał wywiad. Znalazłam również rozmowę z prof. Wronkowskim, znakomitym onkologiem, gorącym przeciwnikiem tzw. naturalnych metod leczenia. To właśnie prof. Wronkowski założył przed laty białą księgę. Chciał w niej odnotować każdy przypadek uleczenia metodami naturalnymi. Oczywiście, udokumentowany. Do dzisiaj księga jest pusta, o czym profesor publicznie mówi. Trudno więc sobie wyobrazić, by ten znakomity onkolog udzielił wywiadu pismu, którego propagandę zwalcza. Rozmawiam z sekretarką profesora (on sam jest na urlopie), która zapewnia, że profesor nie autoryzował żadnego wywiadu dla vilcacorowego pisma. Leczymy korespondencyjnie Największe oburzenie wywołuje fakt, że konsultacje w sprawie raka odbywają się telefonicznie i korespondencyjnie. Ktoś, kto nie widział chorego na oczy, decyduje, ile paczuszek ziela powinien otrzymać aż z Londynu. Preparat nie jest sprzedawany w Polsce, nikt nie łamie przepisów, a z Anglii Polak może sprowadzić, co chce. Szczególnie jakieś ziele. W zeszłym roku celnicy zaczęli zatrzymywać przesyłki. Szybko wycofali się, jak wyjaśniają, także z powodu telefonów od zrozpaczonych pacjentów, przekonanych, że odebrano im szansę przeżycia. – To gangsterska metoda – komentuje prof. Marek Pawlicki z krakowskiego centrum onkologii. – W Londynie siedzi kilka osób, nie są lekarzami, ale telefonicznie podejmują decyzje o terapii. Z rozmów z pacjentami wynika, że koszt kuracji to co najmniej 2 tys. zł. Ile osób z niej skorzystało – nie wiadomo. Lekarze twierdzą, że tłumy. Wiadomo za to, że wielki zysk przyniosły książki opowiadające o vilcacorze. Łączny nakład wynosi kilkaset tysięcy egzemplarzy. Jednak ludziom udręczonym chorobą podoba się ten magiczny, korespondencyjny sposób zdobywania ziela. Najbardziej zdesperowani jadą na coś w rodzaju wycieczki ostatniej szansy. I to oni po powrocie są skłonni powiedzieć, co sądzą o vilcacorze. Inni chorzy to ci, którzy zrezygnowali z leczenia lub zgłosili się za późno. – Na moim oddziale są trzy pacjentki poniżej czterdziestki. Jedna przez półtora roku, inna
Tagi:
Iwona Konarska









