Lewico – nie słuchaj czarowników

Lewico – nie słuchaj czarowników

Wielu młodych polityków cieszy się zerowym poparciem, od starszych kolegów odróżnia ich jedynie większy jeszcze pęd do władzy oraz niezdolność do jakiegokolwiek innego zajęcia Odrodzenie polskiej lewicy zależy dziś nie tyle od roszad personalnych, sklejania lub dzielenia politycznych kanap, ile od tego, czy formacja ta zdoła zrozumieć coś z otaczającego ją świata. I wyciągnąć w porę wnioski. Rozmijanie się z potrzebami elektoratu, brak programu, brak liderów, opowiadanie się po stronie niższych czy wyższych podatków, koncentrowanie (lub nie) na kwestiach obyczajowych. Takie mniej więcej diagnozy kryzysu lewicy serwują dziś media. W diagnozach tych i propozycjach terapii trudno na ogół szukać śladów głębszej refleksji. Wysiłki wychowanych w duchu racjonalistycznym publicystów i politologów próbujących objaśnić meandry polskiej polityki po 1989 r. przypominają anegdotę o uczonych usiłujących wyjaśnić przyczynę nagłego wybuchu wojny między dwoma plemionami Papuasów. Od wieków jedno z plemion sprzedawało drugiemu kamienne siekierki w zamian za pióra rajskich ptaków. Uczeni prześledzili więc z uwagą subtelne zaburzenia w tym handlu, wpływ zmian klimatycznych oraz klasowe napięcia w obu społecznościach. Nie wpadli na to, że wojnę wywołał wioskowy czarodziej, któremu po zjedzeniu muchomora przywidziały się nakazujące atak duchy przodków. W społeczeństwach współczesnych rola czarowników nie zmalała ani o jotę. A duchy przodków nadal zajmują poczesne miejsce w ich arsenale. Miejsce muchomora zajęły inne, dużo trwalsze trucizny – związane przeważnie z wiarą we wszechogarniające teorie spiskowe i z nacjonalizmem. W niektórych miejscach trafiają na szczególnie podatny grunt. Z uczniów – nauczycielami świata Z przyczyn, na które nie mieliśmy specjalnego wpływu, Polska niejako pominęła niektóre etapy rozwoju zbiorowej świadomości. Weźmy dwa z brzegu przykłady – oba z szeroko pojętej sfery obyczajowej. W historii Zachodu rok 1968 kojarzy się głównie z kulminacją wolności seksualnej, tabletką antykoncepcyjną, ruchem pacyfistycznym, lewicowymi zamieszkami. U nas pozostanie na zawsze synonimem gomułkowskiego zamordyzmu, „małej stabilizacji” i antysemickiej nagonki. I początek lat osiemdziesiątych XX w. – druga rewolucja seksualna. Wychodzący z podziemia geje i lesbijki przebijają sobie – nie bez oporu – drogę do oficjalnego obiegu. Zaczyna się swoista moda na homoseksualną kulturę pop. Do homoseksualnych skłonności zaczynają otwarcie przyznawać się sławni i bogaci. Nad Polską w tym samym czasie rozpościera się mrok stanu wojennego. Niezależne życie kulturalne schodzi do podziemia. Jedynym miejscem, w którym polski homoseksualista może się pojawić oficjalnie, jest kartoteka „Hiacynt”. Czy te wydarzenia – i parę innych – miały wpływ na świadomość przeciętnego Polaka? A odwracając pytanie – czy mogły nie mieć? Kluczowe pytanie, pytanie, na które nie umiem podać dokładnej odpowiedzi, brzmi: kiedy, w którym momencie zarzuciliśmy program modernizacji intelektualnej na rzecz schlebiania ogółowi. Jestem przekonany, że stało się to niezwykle wcześnie – gdzieś około 1992, 1993 r. Nie ulega wątpliwości, że w pierwszych latach po demokratycznym przełomie solidarnościowe elity miały świadomość zacofania Polski nie tylko w sensie braku autostrad i komputerów. Na pierwszej linii tego modernizacyjnego frontu stanęło środowisko związane z Unią Wolności – z jakże przedwcześnie zmarłym Jackiem Kuroniem na czele. Świadomość tę miała z pewnością także postępowa część dawnych działaczy PZPR. A ramię w ramię z politykami szły media i rodzące się dopiero organizacje pozarządowe. Stan ten nie trwał długo. Zaryzykuję tezę, że istotną rolę w tym osobliwym przejściu z roli uczniów do roli nauczycieli odegrała postać Jana Pawła II. Z postacią papieża utożsamiała się ogromna większość Polaków. Papież nauczał ex cathedra cały świat – wielkich i maluczkich. Rodacy „naszego” papieża uznali się więc sami za wzór dla świata. Jako przykład dla zlaicyzowanego Zachodu pojawiali się zresztą regularnie w papieskich i biskupich kazaniach. I choć sam Karol Wojtyła nie był wobec Polaków bezkrytyczny, ogół chciał słyszeć to, co było mu miłe. Z dość oczywistych powodów schlebiać „zwykłym ludziom” zaczęli politycy. Zwłaszcza gdy okazało się, że pouczająca Unia Wolności i jej kolejne mutacje tracą szybko popularność. Trzecim i zapewne decydującym czynnikiem stała się tabloidyzacja mediów. Okazało się, że dla wydawców publikacji masowych widz, czytelnik i słuchacz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2008, 2008

Kategorie: Opinie