Lider w drużynie rugby – rozmowa z Krzysztofem Gawkowskim

Lider w drużynie rugby – rozmowa z Krzysztofem Gawkowskim

Jak wygląda SLD od środka – ocenia kandydat na sekretarza generalnego Sojuszu Krzysztof Gawkowski – rocznik ‘80. Od pięciu lat sekretarz rady mazowieckiej SLD. Na kongresie SLD kandydować będzie na stanowisko sekretarza generalnego. W listopadzie 2011 r. obronił pracę doktorską „Prawo wyborcze do samorządu terytorialnego na tle europejskim”. Rozmawia Robert Walenciak Jak wygląda SLD od środka? Czy jest bardzo podzielony? Wyniki wyborów wojewódzkich, gdzie zwycięzca wygrywał niewielką liczbą głosów, wskazują, że są pęknięcia. – Podchodzę do tego inaczej. Z perspektywy demokracji wewnątrzpartyjnej to lepiej, że mamy rywalizację. Że ludzie mogą się zaprezentować, kiedy rozmawiają, kiedy liczą się idee, kiedy spotykają się różne pomysły na jak najlepsze funkcjonowanie partii. To świadczy, że jest jakaś perspektywa. Gorzej by było, gdyby nie rywalizowano, bo to by znaczyło, że partia jest na wymarciu. A po wyborach, kiedy SLD dostał ledwie 8% poparcia, nie miał pan takiego wrażenia? – To był najgorszy wynik w historii SLD… Zwłaszcza pierwsze dwa miesiące po wyborach były bardzo trudne. Ale znakomitą rolę odegrał Leszek Miller, który najpierw jako szef klubu, a potem partii, uspokoił sytuację. Skonsolidował Sojusz. To było kluczowe. Pozwoliło ludziom ochłonąć, popatrzeć w przyszłość, więc sytuacja się uspokoiła. A już ostatnie dwa miesiące, czyli czas kampanii sprawozdawczo-wyborczej, powszechne wybory przewodniczącego SLD, zbieranie podpisów pod wnioskiem o referendum emerytalne, pokazały, że praca wre, że zmierzamy w dobrym kierunku. Jeżdżę po Polsce, rozmawiam z ludźmi i widzę, jak w ciągu tych kilku miesięcy sytuacja się zmieniła. SLD zły czas ma za sobą. Twarz przewodniczącego Co takiego zmienił w SLD Miller? – Za jego umiejętnościami idzie doświadczenie. Widział wielkie zwycięstwa i bolesne porażki. Wie, że nie zawsze się zwycięża, ale i wie, jak się odbudować. Leszek Miller pokazał na grudniowej konwencji twarz silnego przewodniczącego, mającego charyzmę, przede wszystkim człowieka, który ma wizję tej partii. Po wielu rozmowach z nim wiem, że ją ma – i na rok, i na cztery lata. Że to będzie osoba, z którą można odnieść sukces. A jeżeli ludzie wierzą w sukces, to bez względu na animozje będą wspomagali lidera. Obserwuję, jak Miller działa. Widzę, jak jednoczy partię, potrafi wyciągnąć rękę także do tych, którzy byli wobec niego w opozycji. Patrzę, na jakich ludzi stawia – mniej ważne jest dla niego, czy ktoś jest z tej grupy czy z tamtej, ale czy chce pracować i może coś wnieść. Zmierzamy ku wewnętrznemu zjednoczeniu. A historia SLD pokazała, że kiedy Sojusz był silny, zjednoczony, to zwyciężał, a kiedy podzielony – były porażki. Wiara w sukces napędza. – Ta partia od wielu lat nie odniosła żadnego sukcesu, nie wygrała żadnych wyborów. Sukces jest jej potrzebny. Pamięta pan dobre czasy SLD? – Wstąpiłem do SLD w roku 2000. Plakietka, że SLD to postkomuna, panu nie przeszkadzała? – W 1989 r. miałem dziewięć lat. Dla mnie SLD to żadna komuna, to nowoczesna formacja socjaldemokratyczna. O korzeniach sięgających PZPR. – I PRL. Ale ja naprawdę bardzo szanuję ludzi, którzy pracowali w Polsce przed rokiem 1989, zdobywali wykształcenie. To jest Polska moich rodziców i dziadków, absolutnie się jej nie wstydzę. Dlaczego ludzie, którzy zdobywali wykształcenie w PRL, robiąc doktoraty, habilitacje, dzisiaj mówią, że nic im się nie udało? To co, między rokiem 1945 a 1989 byliśmy w nicości? Nic się nie zdarzyło? Rozmawiałem niedawno z kolegą dziadka – ma           99 lat, pracował przy odgruzowywaniu i odbudowie Warszawy. Opowiadał, że dzień w dzień dojeżdżał z podwarszawskiej miejscowości Tłuszcz, żeby przez 12 godzin pracować przy odbudowie stolicy. Dzień w dzień, przez trzy lata. Czy dzisiaj udałoby się znaleźć takich, którzy byliby gotowi tak ciężko pracować dla Polski? Szanujmy ich! Bardzo proszę! W 2000 r. SLD szedł po władzę. – Młody człowiek, który zapisuje się do jakiejś formacji, robi to przede wszystkim dlatego, że chce pracować, coś dać… W okresie, kiedy SLD rządził, ja rozwijałem się na tzw. partyjnych dołach, mój pierwszy sukces wyborczy to rok 2002 – wybory samorządowe. Startowałem z miejsca piątego i udało mi się przeskoczyć liderów, zdobyłem najwięcej głosów z całej listy. Potem trzy lata spędziłem na pracy u podstaw

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17-18/2012, 2012

Kategorie: Wywiady