Lista uratowanych

Lista uratowanych

Obywatel może mieć zawał w godzinach 8-18. Profesor Religa próbuje zmienić tę paranoję

Bardzo często przychodzi o świcie. Jakby w sercu właśnie wtedy zbierało się całe zmęczenie, stres i wysiłek. I ono nie wytrzymuje.
Zenon Tarczyński, od 11 lat warszawski taksówkarz, usypiał spokojnie, bo wreszcie, po latach szarpaniny zaczęło mu się układać. Dostał dodatkową robotę. Wieczorem obejrzał serial amerykański, taki, w którym lekarze ratują w biegu i zaraz pędzą do następnego wypadku. Ból obudził go o czwartej. Od razu wiedział, co to jest. Z serialu wiedział. Pogotowie pojechało z nim do szpitala praskiego. Tam powiedzieli mu, że to poważny zawał. Nie zdziwił się, bo wie, że w serialu też zawsze mówili prawdę. Stracił przytomność. Zawieziono go do Anina, gdzie od dwóch miesięcy trwa całodobowy dyżur kardiochirurgiczny.
W dwa dni później pan Zenon skubie obiadową rybę, nawet uczesał się, z przedziałkiem, jak lubi. Lekarze uspokoili go, że sytuacja jest opanowana.
Obok leży Sławomir Senat. Ma niepełnosprawne dziecko, więc kiedy dławienie i ból obudziły go o 2.30, pomyślał tylko o tym, że pomocy musi szukać po cichutku. Ubrał się i poszedł do dyżurującej, prywatnej przychodni. Nigdy na nic się nie leczył, więc uznał, że nie ma bólu nie do wytrzymania. Natychmiast zawieziono go do Anina.
Każda wyjąca karetka na ulicach Warszawy kojarzy się z zawałem. I słusznie. W większości szpitali są oddziały kardiologiczne, jest intensywna terapia. Na czym więc polega sensacyjna zmiana, która być może uratowała życie tym mężczyznom? Otóż na zwykłej kardiologii lekarze próbują rozpuścić skrzep, który zatyka tętnicę i uniemożliwia dopływ krwi do serca. Metoda ta nie zawsze daje efekty, czasem następuje poprawa, ale zaraz potem przychodzi gorszy zawał. – W ostatnich latach zaczął przeważać pogląd, że świeży zawał najlepiej leczyć metodą chirurgiczną. Kiedy w ‘85 wprowadzałem ją w Zabrzu, wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata – uśmiecha się prof. Zbigniew Religa. – Teraz jest to powszechnie stosowana metoda. Tyle że nie można czekać, najlepiej, gdy jest przeprowadzona w pierwszych trzech godzinach.
Chory z zawałem powinien być jak najszybciej dowieziony na dyżur kardiologiczny, gdzie możliwe jest wykonanie koronarografii, czyli badania sprawdzającego, czy konieczna jest angioplastyka – udrożnienie tętnic. Jeśli tak, pacjent poddawany jest zabiegowi. W rzadkich przypadkach potrzebna jest operacja. Też natychmiastowa. W ratowanie muszą być zaangażowane trzy oddziały – pracownia hemodynamiki, klinika choroby wieńcowej i kardiochirurgia. Tam, gdzie są znakomicie zorganizowane, do tej pory pracowały w godzinach 8-18. Nocno-poranny zawałowiec był bez szans.

Leczenie za “Bóg zapłać”

Jako pierwszy w Warszawie epokową decyzję, że ratować trzeba całą dobę, podjął szpital MSWiA. Zrezygnował nawet z profilaktyki neurologicznej, wszystko po to, by szybko pomagać zawałowcom. Podpisano umowę z branżową kasą chorych, dziś na każdego pacjenta daje ona ok. 8 tys. zł. Choć nie jest to zawrotna suma, kardiolodzy podkreślają, że szybko uratowani szybko wracają do zdrowia, a więc i do pracy. Ci leczeni wolno i bez użycia nowoczesnych metod idą na rentę i tak naprawdę o wiele więcej kosztują. Jeśli oczywiście w ogóle żyją.
Potem do Warszawy przyjechał prof. Zbigniew Religa, który wygrał konkurs na dyrektora Instytutu Kardiologii w Aninie. Przyjechał i zobaczył, jak po południu zamyka się sale operacyjne i lekarze rozchodzą się do domów. Zawał powinien poczekać, a czekać nie chce. Im dłużej tętnica jest “nieczynna”, tym większa będzie blizna po zawale, tym większy fragment serca obumiera. Znowu – jeśli oczywiście pacjent przeżyje. Wstrząs, niewydolność, arytmia, to wszystko ciągnie za sobą źle leczony zawał.
Od pierwszych dni lutego prof. Religa wprowadził całodobowe dyżury: jeden w Aninie – dla prawobrzeżnej Warszawy, drugi przy ulicy Spartańskiej – dla lewobrzeżnej części stolicy. Wprowadził je bez kontraktu z kasą chorych, już po podzieleniu tegorocznych pieniędzy. Jest w gorszej sytuacji niż szpital MSWiA. Zaczął leczyć za “Bóg zapłać”.

Zrzutka na Religę

Prof. Hanna Szwed, kierownik kliniki Choroby Wieńcowej szpitala przy ulicy Spartańskiej. Na stole rozłożone tabelki, w każdej linijce jeden uratowany. 50 minut, dwie godziny od wystąpienia bólu – już byli w szpitalu. Współpraca z pogotowiem układa się znakomicie. Bywa, że sami pacjenci są winni opóźnieniu. Oto 30-latek z Grójca uznał, że prawdziwy mężczyzna poradzi sobie z bólem. Minęła doba, zanim przywieziono go na Spartańską. Oto biznesmen, który musiał jechać do Łodzi. Zemdlał na poboczu. Żona zawróciła do Warszawy. Dziś, już po zabiegu, twierdzi, że nie zna słowa “muszę”.
Najmłodszy pacjent ma 32 lata, najstarsza pacjentka 87. Mówią o niej “ta zawsze uśmiechnięta”.
Pieczenie, zaciskanie, duszenie i nazwa – dławica piersiowa – te określenia najwięcej mówią o zawale. Czasem boli żuchwa, lewy bark lub lewy łokieć, czasem ból ucieka na prawo. Zawał lubi oszukiwać. – Zginęło dwóch chorych – prof. Szwed jeszcze raz przegląda tabelki. – Kobieta, która nie zgodziła się na operację i mężczyzna po reanimacji, ze schorzeniami neurologicznymi.
Zawał ma prostą metodę – zabija od razu. Nagły ból, nagły zgon. Albo daje szansę. – Wygrani są ci, którzy do nas dojechali – mówi dr Andrzej Przybylski. Właśnie skończył dyżur. Do pokoiku lekarza ciągle ktoś zagląda, czegoś się od niego domaga, ignorując informację, że lekarz jest po dyżurze. Przed nami wielka plansza. Serce. Angioplastyka nazywana jest potocznie balonikowaniem.
– Używana jest wtedy siła około 14-16 atmosfer. W oponie samochodowej ciśnienie dochodzi do dwóch atmosfer. Ta skala daje wyobrażenie o sile zabiegu – dodaje dr Przybylski. Uśmiecha się. – Każdy dyżur jest przygodą – tłumaczy. – Lubię, kiedy coś się dzieje.
Decyzję o tym, czy potrzebne jest balonikowanie, podejmuje dr Zbigniew Purzycki, kierownik pracowni hemodynamiki. To tu wykonuje się kontrolującą stan tętnic koronarografię. – Czas, czas – wystukuje słowa. – Jeśli minie wiele godzin, mięsień jest niedokrwiony, nic nie odwróci martwicy. Można tylko zmniejszyć dolegliwości.
– Jak najszybciej trzeba puścić krew tętnicą – powtarzają lekarze.
– Szczególnie u ludzi młodych, u których serce nie przystosowało się do choroby wieńcowej, nie ma krążenia obocznego i śmierć nastąpi szybko. Dlaczego dotychczas renomowany instytut kardiologii pracował jak urząd? – Poprzednie kierownictwo twierdziło, że na nic nie ma pieniędzy – lekarze rozkładają ręce. Musiał przyjechać ze Śląska Religa, żeby zacząć ratować po 18.
Prof. Religa planował, że do końca roku uratuje 200-300 osób. Dziś wiadomo, że będzie to około 500. I że potrzebuje na to pieniędzy, bo angioplastyka i leki są bardzo drogie. Ile potrzebuje? Ośmiu milionów. – Ideałem byłoby, aby każdy chory trafiał do nas – marzy prof. Religa. – Abyśmy my decydowali, jaką metodę leczenia wybrać. By chory nie trafiał do nas po jakimś czasie, dopiero gdy rozpuszczające skrzep leki nie działają.
Resort zdrowia (nie mówmy o nim, prosi profesor) sfinansuje tylko kilkadziesiąt takich zabiegów. Mazowiecka Kasa Chorych początkowo ostro oponowała, że ma 340 mln długu i nie przewiduje astronomicznych wydatków. Dziś opinie są łagodniejsze, a rzecznik prasowy kasy, Krzysztof Szlubowski, zapewnia, że pieniądze będą – zebrane wspólnie z Sejmikiem Mazowieckim. – W przyszłym roku zaoszczędzimy na innych wydatkach i na pewno zaproponujemy jakąś kwotę – tłumaczy przewodniczący sejmiku, Włodzimierz Nieporęt (SLD).
– Ale teraz możemy tylko myśleć o zrzutce na pomysł. Jestem przekonany do idei profesora Religi i dlatego wystosuję list do gmin. Te najbogatsze na pewno nie odmówią. Liczę też na biznesmenów, choć takie przedsięwzięcie nie może opierać się jedynie na haśle zbiórki charytatywnej. Liczę także na swoje osobiste kontakty. My też się dołożymy.

Nic by ze mnie nie było

Janusz Skarżyński ma sad pod Grójcem. Wracał właśnie z giełdy. Złapał go ból, ale do rana czekał, “aż puści”. Łykał tabletki, które kiedyś dostał na wieńcówkę. Tak ogólnie na leczenie nie ma czasu, bo końca pracy i sadu nie widać. Teraz jest trzecią dobę po zabiegu. – Mam ćwiczyć i na nogi – uśmiecha się – ale najgorzej, że każą mi schudnąć. Czule dotyka okrągłego brzucha. O picie piwa boi się zapytać.
Jan Hawryluk mówi, że zawały goniły go po drodze od szpitala do szpitala. Pierwszy dopadł go w Brwinowie, drugi w Warszawie. – Dopiero tutaj zrobili mi porządny remont – mówi i zaraz dodaje, że nie wie, co będzie z pracą. Jest na zasiłku przedemerytalnym i jakoś musi przecież wegetować.
Obaj mężczyźni dotarli do szpitala przy Spartańskiej po godzinie 18. – Naprawdę kiedyś nie było tu dyżuru?
– dziwi się Jan Hawryluk. – Ja całe życie powtarzałem sobie, że nie mogę się dać, że muszę wytrzymać, ale gdyby mi tych tętnic nie przepchali – nic by ze mnie nie było.
Dyżur w Aninie. Florian Markiewicz, rencista, usypia. Mężczyzna powinien kpić ze śmierci, więc i on zapewnia, że się z niej śmiał. Ale dopiero jak ból ustąpił.
Telefon. Z Grójca wiozą mężczyznę. Krótka rozmowa. – Będziemy go robić – zapewnia lekarz.
To znaczy, będzie żył.

Wydanie: 14/2001, 2001

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy