Literacka konspira

Literacka konspira

Do Wolnej Europy pisało potajemnie 164 literatów z Polski Włodzimierz Odojewski urodził się w 1930 r. w Poznaniu. Tu studiował ekonomię polityczną i socjologię. Jako literat debiutował w latach 50. Od 1960 r. mieszkał w Warszawie, kierował m.in. Studiem Współczesnym Teatru Polskiego Radia. W 1970 r. wyjechał na stypendium do Berlina Zachodniego, wywożąc maszynopis powieści „Zasypie wszystko, zawieje”, której nie mógł opublikować w kraju, bo poruszył w niej sprawę Katynia. Pozostał w RFN na stałe i przyjął pracę w Radiu Wolna Europa, gdzie kierował działem kulturalnym. Pisarz obecnie dzieli życie między Polskę, Niemcy a Francję, gdzie mieszka jego córka. Jego najważniejsze powieści: „Wyspa ocalenia”, „Miejsce nawiedzone”, „Czas odwrócony”, „Zasypie wszystko, zawieje”, „Oksana”, „Milczący, niepokonani. Opowieść katyńska”. – Jednym z mało znanych aspektów historii PRL były dyskretne kontakty polskiego świata kultury i nauk humanistycznych z nadającą z terenów RFN „dywersyjną” rozgłośnią polską Radia Wolna Europa. Wszystkie nici tej współpracy kulturalnej zbiegły się w którymś momencie w pańskim ręku, kiedy w latach 1972-1989 był pan kierownikiem literackim RWE i zorganizował sieć liczącą ponad 160 autorów korespondentów. Czyżby nikt wcześniej nie wpadł na pomysł wprowadzenia na antenę monachijskiej rozgłośni ludzi z kraju? – Nawiązanie współpracy w tym czasie nie było takie proste. Niejeden jeszcze pamięta, że nawet utrzymywanie znajomości z człowiekiem, który wybrał przeciwną stronę barykady, mogło mieć groźne następstwa, a co dopiero współpraca za pieniądze z instytucją będącą aktywnym uczestnikiem zimnej wojny. Bali się tego zresztą wszyscy, po tej i po tamtej stronie. Jan Nowak-Jeziorański, kierujący sekcją polską RWE do 1975 r., panicznie obawiał się wpadki, zwłaszcza po ujawnieniu penetracji rozgłośni przez wywiad PRL, choćby kpt. Czechowicza, któremu udało się przeniknąć do radia i dostać u nas pracę. – Nikt zatem nie chciał podejmować takiego ryzyka? – Na pewno niektórzy chcieli, ale w praktyce z RWE współpracowali w sposób całkowicie utajniony jedynie nieliczni krajowi dysydenci, ludzie o zdeklarowanych poglądach antykomunistycznych, jak Kisiel (Stefan Kisielewski) czy Władysław Bartoszewski. Kontakty z tymi autorami utrzymywało jednak jedynie ścisłe kierownictwo rozgłośni. Sądzę, iż większe otwarcie na kraj zrodziło się na szczeblu amerykańskiego zarządu Radio Free Europe dopiero po odejściu Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Ten nowy etap zaczął się więc gdzieś na początku 1976 r. Uważano problematykę kulturalno-literacką za względnie neutralną i niezbyt konfrontacyjną dla strony komunistycznej. Amerykanie dali więc zezwolenie najpierw mojej redakcji. Należało też wypełnić lukę po wymierających autorach emigracyjnych, a zarazem odświeżyć i przybliżyć program radia do problematyki krajowej. W każdym razie na spotkaniach z nowym dyrektorem, Zygmuntem Michałowskim, i kierownikiem personalnym, a zarazem finansowym, Janem Mierzanowskim, dowiedziałem się, że mam wolną rękę w układaniu programu kulturalno-literackiego. – W jaki sposób udało się panu zdobyć tylu krajowych autorów dla oficjalnie napiętnowanej monachijskiej placówki? – Najwięcej kontaktów zawdzięczam mojemu przyjacielowi jeszcze z czasów „Współczesności”, Władysławowi Lechowi Terleckiemu. Ten znakomity pisarz, radiowiec i scenarzysta postanowił przerwać przepaść lęku i zamilknięcia, jakie mi towarzyszyły po opuszczeniu Polski w 1969 r. Najpierw przez jakąś osobę jadącą na Zachód przysłał mi list. Potem również przez swoich znajomych zawiadomił, że przyjeżdża do Paryża i pragnie się spotkać. Terlecki narzucił mi pewne reguły konspiracyjne, podczas moich wyjazdów, a nawet podczas rozmów telefonicznych, aby wieści o naszych kontaktach nie przedostały się do kraju. Podejrzewał, może nawet nie bez racji, że u nas też są podsłuchy. Uzgodniliśmy sposoby przyszłej korespondencji, kanały przemytu listów w tę i tamtą stronę, z reguły za pośrednictwem różnych osób wyjeżdżających z kraju lub wracających do Polski, np. Wacka Kisielewskiego. – Po co była Władysławowi Terleckiemu, który często legalnie wyjeżdżał za granicę i był bądź co bądź szanowanym i wydawanym w Polsce autorem, ryzykowna współpraca z RWE? – W trakcie któregoś ze spotkań autor „Drabiny jakubowej” powiedział mi: „Toniemy w kraju w coraz większym kłamstwie. Ludzie tak do tego przywykają, że przestają je w ogóle dostrzegać”. Terlecki zwierzał mi się, że gdyby przynajmniej raz do roku nie mógł wyjechać z Polski, byłby chory. Mam jednak wrażenie, że w swoich ocenach zachodniego świata popełniał błąd powszechny u ludzi z socjalistycznej części Europy – patrzył nań przez różowe okulary. Jego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 03/2004, 2004

Kategorie: Wywiady