Lot nad promieniotwórczym gniazdem

Lot nad promieniotwórczym gniazdem

Nasza ekipa, która latała nad uszkodzonym reaktorem w Czarnobylu, liczyła cztery osoby. Trzy z nich już nie żyją. Zostałem sam Nikołaj MIelnik był oblatywaczem helikopterów. Uczestniczył w akcji ratowniczej po wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Dziś jest pilotem instruktorem w hiszpańskiej firmie Helicopteros Del Sureste. – 26 kwietnia minęło 20 lat od wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Był pan jednym z lotników, którzy w maju 1986 r., a więc bezpośrednio po katastrofie uczestniczyli w akcji usuwania skutków tej awarii – w ciągu trzech miesięcy odbył pan kilkadziesiąt lotów helikopterem bezpośrednio nad czwartym blokiem, gdzie nastąpił wybuch. Cofnijmy się o 20 lat. Jest wiosna 1986 r. – Miałem wtedy 32 lata. Byłem jednym z pilotów testujących nowe modele helikopterów, nasza baza znajdowała się na Krymie. Wykonywałem właśnie od kilku miesięcy próbne loty na nowym typie helikoptera KA-32 – czyli swoją normalną pracę oblatywacza. Nagle gdzieś na początku maja, tuż po katastrofie w Czarnobylu, zostałem wezwany do Moskwy, podobnie jak kilku kolegów pilotów, do Ministerstwa Przemysłu Lotniczego. Okazało się, że na lotnisku w Moskwie zorganizowano dla dostojników państwowych pokaz lotów helikopterowych – tak to przynajmniej wyglądało. Byli tam ludzie z Ministerstwa Obrony, Ministerstwa Lotnictwa, któremu podlegaliśmy, z Ministerstwa Przemysłu… Oprócz mnie w tych pokazach, a właściwie, jak się później okazało, egzaminie, brało udział jeszcze dwóch pilotów. Na płycie lotniska wymalowano białą farbą kwadrat o boku jednego metra. Nasze zadanie polegało na tym, żeby spuścić dokładnie w środek tego kwadratu, z wysokości 300 m, metalowy stożek o wadze jednej tony. Wyglądało to jak cyrkowa sztuczka. Myślałem, że to może próba przed jakimś oficjalnym pokazem. Wykonałem to zadanie – okazało się, że jako jedyny. Po dwóch dniach dostałem wezwanie z ministerstwa: spakować się, stawić na lotnisku. Dokąd lecimy – nie wiem, szczegółów nie podano. Wtedy jeszcze do głowy mi nie przyszło, że ten lot, to wezwanie, mogą mieć jakiś związek z Czarnobylem. Ale kiedy po drodze tankowaliśmy paliwo w Brańsku, już wiedziałem, dokąd lecimy: lotnisko w Kijowie, a więc Czarnobyl. Tam dopiero poznałem szczegóły planowanej operacji, bardzo przypominającej owe sztuczki, które wykonywałem na lotnisku w Moskwie. Z jedną różnicą: miałem je wykonać nad uszkodzonym w trakcie wybuchu reaktorem. – Mógł pan odmówić? – Nie, nie mogłem. Szczerze mówiąc, nie do końca zdawałem sobie sprawę, czym grozi pobyt w strefie wybuchu. Wiedziałem tyle, ile mi powiedziano: stopień promieniowania nie jest znany. Miałem też świadomość, że tylko ja, ze względu na to, że najdłużej latałem na nowym typie helikoptera i ze względu na najlepszy wynik moskiewskiego „egzaminu” z precyzji obsługi tego sprzętu, mogłem pomóc w ustaleniu stopnia promieniowania, a więc i w opracowaniu sposobu zabezpieczenia ciągle aktywnego reaktora. Nie wiem, to kwestia jakiejś odpowiedzialności, karności, chociaż nie byłem pilotem wojskowym… W styczniu 1991 r., kiedy odbierałem w Stanach Zjednoczonych nagrodę Międzynarodowego Stowarzyszenia Pilotów Helikopterów – jest to Nagroda im. Igora Sikorskiego przyznawana co roku tylko jednemu pilotowi na świecie, którą odebrałem w imieniu wszystkich załóg lotniczych biorących udział w akcji czarnobylskiej – wręczono mi ją z komentarzem: „Ci zwariowani Rosjanie…”. W tych słowach wyczułem i podziw, i zdziwienie: co to za nacja, która tak łatwo naraża swoje życie… Gdzieś dopiero po dwóch latach od wybuchu dotarło do mnie, w czym naprawdę uczestniczyłem, jak groźne było to dla mojego zdrowia. Może wtedy nie chciałem wiedzieć, może wolałem się nad tym nie zastanawiać. A było o czym myśleć. W kabinie helikoptera Mi-8 był przyrząd wskazujący poziom promieniowania. Kiedy lecieliśmy nad samym reaktorem, strzałka przesuwała się na 3 tys. rentgenów. – Jak wyglądał dzień pracy na terenie czarnobylskiej elektrowni? – Baza była na lotnisku wojskowym w Czernikowie, stamtąd lecieliśmy do Czarnobyla. W tygodniu, w zależności od nasilenia wiatru, wykonywaliśmy cztery-pięć akcji montażu przyrządów do pomiaru radiacji. Łącznie w czasie trzech miesięcy pracy odbyłem 46 takich lotów. Praktycznie cały dzień byliśmy, ja i moi koledzy: nawigator i operator, w pogotowiu, bo polecenie lotu mogło paść i późnym wieczorem, nocą. Pierwszy etap operacji trwał od początku maja do 10 czerwca, drugi – od końca czerwca do pierwszych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17-18/2006, 2006

Kategorie: Wywiady