Zgęsiali Polacy (cz.II)

Zgęsiali Polacy (cz.II)

Parę lat temu, w Wiedniu, zaprosiła mnie Joanna Rawik na swój recital dla Polonii austriackiej. Wszystko jest w Joannie wspaniałe, najwspanialsze to jednak, że ona naprawdę „kocha świat” (cytat z jej piosenki, do której muzykę napisał niejaki Fryderyk Chopin, i tytuł autobiografii), czyli jest w życiu ogólnie na filo. Spośród tych filo poczesne miejsce ma w jej życiu frankofilia. Koncertowała wielokrotnie w Paryżu (w Olympii między innymi), w Lyonie… Popularyzowała, gdzie się dało, francuską kulturę. Dwie (a może trzy?) książki napisała o swojej ukochanej Edith Piaf. I właśnie na piosenkach Piaf oparty był jej wiedeński występ. Ku mojemu zaskoczeniu, jest przecież wyśmienicie francuskojęzyczna, śpiewała je po polsku, w zupełnie dobrych skądinąd tłumaczeniach. Kiedy później – siedzieliśmy w knajpie przy francuskim chablis – zapytałem ją o to, odpowiedziała mi (po latach nie przytoczę oczywiście dosłownie, ale za wierność sensowi ręczę): – Widzisz, ja szanuję publiczność. Piosenka jest splotem muzyki i tekstu. Nie można wymagać, żeby wszyscy Polacy z Austrii znali francuski, a ja chciałam im dać i muzykę, i przesłanie… Jajko Kolumba! Ale do tego potrzeba Joanny. W polskiej audycji „X Factor” (co to po polsku znaczy?) kandydat czy kandydatka oświadcza, że chce zaśpiewać własną piosenkę adresowaną do (znów nie pamiętam) zeszłej (zeszłego) mamusi albo tatusia. Łezką cmentarną, miłością dziecięcą, komórką rodzinną powiało. Nawet Kubie Wojewódzkiemu łza kręci się w oku. Płyną rzewne dźwięki. Kandydat (kandydatka?) przechodzi jednogłośnym werdyktem jury do następnego etapu. A ja bym na kopach wyrzucił ze sceny. Dlaczego? Bo te rodzinne rzewności odśpiewane były po angielsku. Mieszkam we Francji 32 lata, już większość życia, i nie wiem chwilami, kiedy myślę, śnię po polsku, a kiedy po francusku. Ale gdy w myślach rozmawiam z cieniami rodziców, to przecież, chociaż oboje dobrze znali francuski, zwracam się do nich po polsku. Bo to był język naszej tkliwości, naszych gier słownych, naszych rozstań i powrotów. I nie inaczej było z X Factorową kandydatką (kandydatem). Ale ona (on) przetłumaczyła to sobie na angielski, żeby było, jak telewizor lubi. Cóż za prostytucja! Oczywiście, jeżeli ma to być okoliczność łagodząca, po angielsku większość nie zrozumie, a po polsku jęki „mamo… bez ciebie nie będzie tak samo…” są żenujące. Ale jeśli się nie ma nic poruszającego do powiedzenia, to przynajmniej lepiej byłoby nie kłamać w lingwidżach. Rap. Muzyka rap. Osobiście nie znoszę. Ale jest to manifest zapomnianych w szarych blokowiskach, przesłanie buntu i chęć wyplucia z siebie tego, co nas męczy przy śmierdzących śmietniskach, wobec bezrobocia, braku perspektyw, szarości dni… Francuscy czy amerykańscy raperzy nie śpiewają bynajmniej swoich protest songów po francusku czy angielsku, ale w lokalnych slangach, których nie pojmie akademik. Mój student David Lepoutre napisał o tych językach pasjonującą książkę, w której podkreślał, że ewoluują one z dnia na dzień. Innymi słowy, polski rap tłumaczony na języki obce będzie zawsze tylko spóźnioną i błazeńską karykaturą. Zresztą do kogo się zwraca – do kolegów z blokowisk czy urzędników radia i telewizji? Po śmierci Margaret Thatcher przypomniała BBC piosenki na jej temat (a dalibóg pozytywnych nie było). Jedną usiłowała przetłumaczyć „Gazeta Wyborcza” (13-14.04.2013, s. 18). I cóż – wychodzi dość płaskopropagandowy paszkwil. I trudno mieć pretensje. W tekście piosenki użyte są przecież aluzje do przemówień Żelaznej Damy, jej nieznośna leksyka etc. Piosenka polityczna, podobnie jak poetycka, istnieje w pewnej specyficznej przestrzeni kulturalnej, z której nie da się jej wyrwać w inny świat bez okaleczenia. Gdyby współczesną polityczną piosenkę polską (a istnieje taka i zawsze istniała) przetłumaczyć na angielski – wyszłoby prostackie i niezrozumiałe barachło. Kiedy Wojciech Młynarski odpowiadał na „Dimanche à Orly” Gilberta Becaud „Niedzielą na Głównym”, nie była to parodia, ale przerzucenie motywu w inną rzeczywistość, gdzie z jarmarku stawał się on dramatem. Wmieszał się tu i Jacques Brel („Orly”, 1997), proponując jeszcze jedną wykładnię niedzieli na lotnisku, z której może tylko refren jest w intencji przetłumaczalny: Życie to nie jest to Wielki Boże, jak smutno jest na Orly W niedzielę Z Becaud czy bez Becaud. Istna dyskusja etyczna, antropologiczna, obyczajowa – każdy tu znajdzie coś dla siebie, dopóki nie przełożycie Młynarskiego i Brela na angielski. Za każdym razem, kiedy jechaliśmy z Andrzejem Kostenką z Paryża do Warszawy, zatrzymywaliśmy się na ostatniej stacji benzynowej w Belgii, przed granicą niemiecką, gdzie Andrzej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2013, 2013

Kategorie: Opinie