Łuny w Zwoleniu

Łuny w Zwoleniu

Rozgrywki w solidarnościowej rodzinie z siekierą w tle Piec rozżarzony był do czerwoności, a wszystkie zawory odprowadzające ciepło do kotłów z wodą szczelnie zakręcone. Urządzenia ciepłownicze pracowały na sucho, bez jakiegokolwiek pożytku. Groziło to też w krótkim czasie wybuchem. – Co ten idiota wyprawia! Gdzie on się podziewa? Wicekierownik Lepa nie posiadał się z irytacji. Palacza Maślanka w ogóle w pobliżu nie było. Pośpiesznie udał się do odległego pomieszczenia socjalnego. Tam tez było cicho. Kiedy jednak rozglądał się bacznie po pustym pokoju, palacz Maślanek wyskoczył znienacka od tyłu. Palce obu rąk zacisnął wokół szyi Lepy i zaczął dusić. Wicekierownik, niższy i dużo szczuplejszy znał jednak dżudo, bo niegdyś służył w policji. Zastosował odpowiedni chwyt i rzucił napastnika na podłogę. Ale ten był tak rozżarty, że nie zwolnił uścisku i upadli obaj. – Bij go, bij!… – darł się Maślanek. Lepa kątem oka dostrzegł, że za drzwiami krył się i drugi napastnik. Z siekierą. Obrócona była obuchem. Zrozumiał. Wszystko to zaplanowali. Uderzenie ostrzem w głowę zakrwawiłoby całe pomieszczenie i pozostawiło trudne do zatarcia ślady. Walnięcie obuchem będzie bezpieczniejsze. Ogłuszą, następnie wsadzą do pieca. A potem nastąpi awaria, pożar i jego śmierć pójdzie na konto nieszczęśliwego wypadku w pracy. Faktycznie, był tu niecały miesiąc, łatwo będzie wytłumaczyć, że się po prostu nie znał na obsłudze urządzeń, cos sknocił i sam doprowadził do tragedii. A może w ogóle spopieli się doszczętnie i nic nie będzie trzeba tłumaczyć? Rozpaczliwym wysiłkiem przemieścił głowę trochę w bok i obuch spadł mu na plecy. Zerwał się i dał dyla z tej przeklętej kotłowni numer pięć.   Dyrektor palaczem Kiedy w niecałe pół godziny zjawił się powtórnie z ekipą kilku pracowników ściągniętych tu alarmem z innych jednostek, Maślanek drzemał sobie beztrosko na schodach. Jego kompana z siekierą nie było. Obok poniewierała się pusta butelka po wódce. Stała tak na widoku, żeby komuś zależało na tym, żeby jej nikt nie przeoczył. Niebezpieczny palacz chętnie przyznał się do pijaństwa, ale w kwestii napadu zrobił zdziwioną minę. On miałby napadać na kierownika kochanego? Dusić? A kompan miałby godzić siekierą? Nic podobnego! Musiało się kierownictwu coś przewidzieć. Kompan mógł zaświadczyć pod Bogiem to samo, ale już sobie poszedł. A dokąd? A Bóg raczy wiedzieć! W ogóle go nie znam. Przyszedł człowiek, dusza chrześcijańska, więc go nie wyrzucę – tłumaczył rozwlekle. Przytomny Lepa ściągnął jednocześnie brata palacza, Jerzego Maślankę i ten zabrał ululanego do domu. Trzeźwy brat poprosił Lepę, żeby się wstrzymał z powiadamianiem organów ścigania o zajściu. Sprawa rzeczywiście była ambarasująca. Jerzy Maślanek jeszcze kilka miesięcy wstecz tu dyrektorował… Lepa nic mu nie odpowiedział. Był zbyt zszokowany, a poza tym trzeba było jak najszybciej doprowadzić urządzenia do normalnego stanu, by uniknąć katastrofy. Zdarzenie w następnym dniu było spokojniejsze. Kiedy nad wieczorem wracał przez park do domu, wychynęło z krzaków dwu osobników. Nie, nie bili. Z naciskiem natomiast przemawiali mu do rozsądku. Po co ci ten kłopot? Zwolnij się co szybciej, dobrze radzimy. W ogóle ich nie znał. Skąd więc znali jego? Na trzeci dzień poszedł na policję, a po południu do szpitala. Ramię i żebra wymagały miesięcznej interwencji chirurgicznej. Tego samego dnia burmistrz Zwolenia, Jak Pęksyk, powiadomił policję o nocnym telefonie z pogróżkami. Przedstawił nagranie. Anonimowy rozmówca sztucznie zniekształconym głosem ostrzegał go przed wnikaniem w problemy komunalnego ciepłownictwa.   Gdzie kucharek sześć… Gospodarka komunalna, a już szczególnie ciepłownictwo, była przedmiotem najgorętszej troski poprzedniej ekipy. Na 20 rannych aż sześciu, z przewodniczącym rady kowalskim na czele, pracowało w tym dziale, Jerzy Maślanek wyraźnie awansował, pozostawiając fotel wiceburmistrza, by objąć tu funkcję dyrektora. Na krótko. Ekipa wiceburmistrza Mariana Krawczyka sromotnie przegrała wybory samorządowe, a on sam musiał się co prędzej schronić do szpitala dla nerwowo chorych. Gminie zagroził bowiem zarząd komisaryczny. Nie płaciła odsetek od lekkomyślnie zaciągniętych kredytów, zalegała ze składkami ZUS i podatkiem od osób fizycznych. A najgorzej wyszło z ciepłownictwem, W poprzednich latach ludzie sarkali, że ogrzewanie kiepskie, ale był jakiś, marny, bo marny, przecież zysk. W ostatnim roku, na skutek wzmożonej opieki ze strony sześciu radnych, zakład ciepłownictwa zanotował ponad

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2000, 2000

Kategorie: Kraj
Tagi: Edward Smyk