Z polskim kinem nie jest tak źle. Oby tylko publiczność zechciała w to uwierzyć „Tu wszystko się kończy i zaczyna, Gdańsk, Sopot, Gdynia”, śpiewa trójmiejski zespół eM. W przypadku duetu Gdynia plus polskie kino zdanie to wydaje się szczególnie prawdziwe. Od kilku lat dopiero na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych można ocenić stan polskiej kinematografii i zdecydować, czy wieszczyć całkowitą klęskę, czy jeszcze się kręci. W ubiegłym roku ogłoszono niemal odrodzenie polskiego kina. Tegoroczny festiwal przyniósł kolejną iskierkę nadziei. I to nie tylko w sferze twórczej. Życzeniowy program Perspektywa przed Gdynią daleka była od różowej. Po raz pierwszy od lat odnotowano dzień, w którym nie kręcono żadnego polskiego filmu. Do września w kinach mieliśmy w gruncie rzeczy cztery rodzime premiery – „Ubu Króla”, „Symetrię”, „Nigdy w życiu” i „Ławeczkę”. Z tego tylko dwa ostatnie tytuły to produkcje tegoroczne, które zresztą na gdyńskim festiwalu przepadły w cieniu lepszych – na szczęście! – konkurentów. Bo choć skandalu nie było, wygrał zdecydowany faworyt, a werdykt jury powitano z entuzjazmem, o nudzie nie mogło być mowy. Zwiastunem zmiany na lepsze nie można nazwać liczby filmów uczestniczących w konkursie głównym, bo ta została sztucznie nadmuchana i raczej świadczy o mizerii finansowej kinematografii. W konkursowej dwudziestce były i paradokument, i dwie animacje, i kilka produkcji telewizyjnych, a także dwa filmy dla dzieci oraz fabuły niepełnometrażowe. Wśród nich znalazło się jednak kilka filmów, które albo zebrały już spore grono zwolenników, albo wywołują skrajne oceny, ale na pewno nie pozwalają na obojętność – „Pręgi”, „Mój Nikifor”, „W dół kolorowym wzgórzem”, „TuliPany”, „Wesele”, „Ono” i „Vinci”. Ten ostatni już gości na ekranach naszych kin, a pozostałe wkrótce również czeka konfrontacja z widzem. Program konkursu niezależnego też skonstruowano zarówno z produkcji prawie profesjonalnych, często prac dyplomowych studentów szkół filmowych, jak i dużej liczby obrazów amatorskich. Nie pomaga nawet obecność znanych aktorów, którzy chętnie pomagają debiutantom. Dlatego choć już zasługą jest, że ta część festiwalu zapewniła sobie stałe miejsce w programie, to werdykt jury konkursu offowego pod przewodnictwem Łukasza Barczyka nie budził kontrowersji. „Katatonia” Jacka Nagłowskiego o lękach pokolenia wkraczającego w dojrzałość i „Dzień, w którym umrę” Grzegorza Lipca, pytający o granice wolności jednostki, po prostu były najlepsze. Ekran w pręgi Na samym początku festiwalu przewodniczący jury, Jerzy Stuhr, zapowiedział, że aż do rozdania nagród nie będzie komentował festiwalu. – Tym się różnimy od różnych komisji śledczych, których członkowie tylko czekają na przerwę, żeby lecieć do kamer – żartował na konferencji prasowej. Słowa dotrzymał, werdykt społeczeństwo przyjęło z zadowoleniem – należałoby życzyć wszelkim komisjom śledczym takich efektów pracy. Bo zwycięstwo „Pręg” w reżyserii Magdaleny Piekorz było bezdyskusyjne, zarówno w opinii jury, jak i publiczności. To dopracowana w każdym szczególe opowieść o piętnie dzieciństwa, które nas kształtuje i które niesiemy z sobą przez całe życie. „Pręgi” opowiadają historię młodego człowieka, Wojciecha, który w dorosłym życiu odrzuca miłość, bo za bardzo tkwi w nim pamięć dzieciństwa i ojca, widzącego w dyscyplinie jedyny sposób wychowania. To film o tym, że ucieczka od siebie samego jest niemożliwa, i o tym, że miłość może pomóc uwolnić się od demonów przeszłości. Temat jest na tyle uniwersalny, że dotrze do szerokiej publiczności, ale twórcy chcieli też mówić o sprawach ważnych dla ich pokolenia – pokolenia 30-latków. Do niego należy nie tylko reżyserka, ale też inni debiutanci w tej fabule: Wojciech Kuczok, po raz pierwszy w roli scenarzysty, Adrian Konarski, autor muzyki. Także nagrodzony za zdjęcia Marcin Koszałka, dotąd znany – podobnie jak Magdalena Piekorz – z twórczości dokumentalnej, autor m.in. „Takiego sobie syna urodziłam”. Szkoda, że wśród nagrodzonych zabrakło miejsca dla Michała Żebrowskiego, bo rola w „Pręgach” jest jak dotąd jego najlepszą kreacją ekranową i wypada mu życzyć więcej okazji do grania w repertuarze współczesnym. Trzeba jednak przyznać, że w kategorii główna rola męska było dosyć ciasno. A nagrodzeni Krzysztof Globisz jako starzejący się kaowiec w „Długim weekendzie” i Marian Dziędziel w roli ojca panny młodej, centralnej postaci „Wesela”, stworzyli brawurowe kreacje. Pierwszy – postać rodem z farsy, drugi – bohatera z pogranicza satyry i tragedii.
Tagi:
Katarzyna Długosz









