Nadal w tym, co robię, jest Kłosowski, który nie stracił żaru. Ciągle myśli, żeby się nie dać Roman Kłosowski – (ur. w 1929 r.) absolwent warszawskiej PWST. Na deskach teatru zadebiutował w Szczecinie, w spektaklu „Szczęście Frania”. Od 1955 r. grał w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. W filmie debiutował w 1953 r. W latach 1975-1980 kierował Teatrem Powszechnym w Łodzi, a od 1981 r. pracował w stołecznym Teatrze Syrena. Obchodził pan w ubiegłym roku piękny jubileusz – 60-lecia pracy artystycznej. W pańskiej biografii, niejako siłą rzeczy, znalazła odbicie historia powojennej Polski, a dla kilku generacji Polaków stał się pan kimś, kto zawsze był, z kim się szło przez życie. Tak też nazywa się wydana też w zeszłym roku książka o pańskich losach, „Z Kłosem przez życie” (Prószyński i S-ka). – Ta książka to moje życie. Napisana została w moim imieniu przez przyjaciółkę, Jadwigę Opalińską. Ale wszystko jest prawdą, cały życiorys został opisany prawdziwie. Choć wyszedłem gładszy w tej książce, niż w ogóle jestem. Gdy byliśmy na promocji w Puławach, w tamtejszej bibliotece zdarzyło się coś niespotykanego, proszę spojrzeć, dostałem taką piękną laurkę z okazji jubileuszu, złożoną z kilku stron serdecznych życzeń. Widzowie życzą panu „niesłabnących sił i nowych sukcesów”. Ale tu jest ogromna litania, życzą nawet ptasiego mleczka. – Niczego nie brakuje, życzeń jest ze sto. Piękny upominek, prawda? To żywe świadectwo sympatii. Ile trzeba było pomysłów, żeby tak sążniste życzenia napisać! – Rzeczywiście, odczuwam tę sympatię. Spotykam się z jej oznakami dosłownie na każdym kroku. Chodzę po ulicy, obcy ludzie mnie zaczepiają i mówią mi, że mnie lubią. Pewna staruszka spotkała mnie i mówi: „Panie Romanie, kocham pana”. Ale cicho… W tajemnicy mi to powiedziała. Albo ktoś mnie dogania: „Panie Romanie, poznałem pana od tyłu, musiałem pana pozdrowić”. Takie miłe oznaki ciepłego stosunku do mojej osoby. Bardzo mi to potrzebne w tej chwili. Dlatego że lata mam już pełne, ze zdrowiem bywa różnie, mam kłopoty z oczami, jestem starszym panem, ale chciałbym jeszcze mieć korespondencję ze swoimi widzami, żeby móc z nimi rozmawiać poprzez to, co robię. I tak się dzieje. – Tak się złożyło, że jestem na tym etapie życia, kiedy trzeba sobie powiedzieć: bardzo chcę pracować i dopóty będę pracował, dopóki mnie będą chcieli i dopóki sam uznam, sam ocenię, że jeszcze mogę. Co było mi dane Ostatnimi laty związał się pan z teatrem w Gorzowie Wielkopolskim. – Teatr prowadzi młody reżyser, który ze mną grał, Jan Tomaszewicz. Organizował mi nawet jubileusze, 50-lecia i 55-lecia – z tej okazji grałem Horodniczego, a teraz zorganizował moje 60-lecie. To on i Jadwiga Opalińska wpadli na pomysł, żebym spróbował się zmierzyć z „Ostatnią taśmą Krappa”, z Samuelem Beckettem. Andrzej Kondratiuk mówił, że Beckett to dla mnie napisał. Ja z tym akurat się nie liczyłem, ale kiedy znów to przeczytałem, zobaczyłem siebie. Nie wiem, czy to ostania, ale na pewno bardzo ważna dla mnie próba aktorska, bo właśnie dzisiaj Beckett jest mi ogromnie bliski. Dlatego że Krapp, że pisarz sumuje życie, cierpi nad tym, że to się kończy, mija miłość, mija praca pisarska. Ja jestem na tym samym etapie. Przeżywam te same niepokoje i ten sam moment sumowania tego, co było mi w życiu dane. Dlatego to jest tak bliskie i osobiste. I dlatego spróbowałem się z tym zmierzyć przy pomocy młodego reżysera Krzysia Prusa. Zagraliśmy już w Gorzowie, a teraz jeździmy po Polsce – to pomysł Ministerstwa Kultury i Janka Tomaszewicza – byliśmy w Elblągu, w Płocku, w Zielonej Górze, w mojej rodzinnej Białej Podlaskiej, w Zegrzu i w Warszawie w murach Syreny – mojego ostatniego teatru warszawskiego przed emeryturą. Trochę ze strachem to przyjmowałem, z pytaniem, czy dam radę, bo to jednak są podróże po Polsce. Ale mówią, że jeszcze się trzymam. Samo przygotowanie premiery musiało być niełatwe. – Rzeczywiście, było trudne, bo mam kłopoty z czytaniem. „Ostatnią taśmę Krappa” robiłem razem z żoną, która odeszła parę miesięcy temu. Wspominam to z bólem. Ona mi czytała, a ja się uczyłem ze słuchu, a pamięć jeszcze mi dopisuje. I tak się nauczyłem. Pańska droga teatralna w wielu momentach przypomina sceniczne dzieje Tadeusza Łomnickiego. Grali panowie na początku kariery te same role: Puka ze „Snu nocy
Tagi:
Tomasz Miłkowski









