Związkowcy „Solidarności” nie chcą już Mariana Krzaklewskiego i jego polityki. Na swojego szefa wybrali Janusza Śniadka Po raz pierwszy od kilkunastu lat Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” był tak burzliwy. Był to także zjazd, który zostanie zaliczony do przełomowych w historii NSZZ „Solidarność” – nie tylko stracił pozycję rządzący związkiem od 11 lat jego przewodniczący, ale przede wszystkim związkowcy uznali, że nie polityka i ideologia, lecz sprawy pracownicze mają być dla działań „S” najważniejsze. Zaczęło się całkiem spokojnie. W kuluarach w pierwszym dniu obrad delegaci – jak zazwyczaj przy piwku – rozmawiali wesoło i niezobowiązująco. Wyborami nikt się nie emocjonował. Początkowo kontrkandydatów dotychczasowego szefa Mariana Krzaklewskiego było trzech – uchodzący za „dyplomatę”, umiarkowany Józef Niemiec (zastępca szefa Komisji Krajowej w poprzedniej kadencji), uważany za radykała przewodniczący sekretariatu górnictwa i energetyki Kazimierz Grajcarek oraz zupełnie nieoczekiwany pretendent do fotela przewodniczącego Roman Brzozowski, wiceszef regionu opolskiego. Od początku wyborcza gra toczyła się między Grajcarkiem a Krzaklewskim. Gdy wyniki poszczególnych tur głosowania wskazywały, że szanse obydwu kandydatów są podzielone niemal po równo, związkowcy wykazywali coraz większą nerwowość. Wrzenie ogarnęło salę obrad po trzeciej turze głosowań – Grajcarek odpadł, ale Krzaklewski wygrywał jedynie trzema głosami. Wtedy piwne pogaduszki z pierwszego dnia przerodziły się w hałaśliwe spory, przekonywania, namawiania i ogólne zamieszanie. W czwartej turze wyborów Mariana Krzaklewskiego czekało najtrudniejsze zadanie – niczym bohater powieści Hemingwaya musiał zmierzyć się sam ze sobą. Nie było już żadnego kontrkandydata. Aby utrzymać stanowisko, przewodniczący powinien przekonać do siebie ponad 50% delegatów. Pojedynek ten Marian Krzaklewski przegrał – zabrakło mu poparcia dwóch trzecich delegatów. Procedura wyborów łacznie z wyłanianiem kandydatów zaczęła się od nowa. Ale wiadomo było, że nawet jeśli Krzaklewski ostatecznie wygra, to i tak przegrał, gdyż stracił szacunek, autorytet i zaufanie członków związku. Sam zainteresowany zrozumiał to w końcu, gdy został wygwizdany przez delegatów. Kiedy wszedł na mównicę, aby poinformować, że ponownie kandyduje, na sali rozległy się gwizdy, buczenie i tupanie. Dopiero, kiedy powiedział, że się wycofuje, związkowcy nagrodzili go brawami. Do kolejnych wyborów nie chcieli się już zgłosić ani Niemiec, ani Grajcarek. Na sali obrad działacze gorączkowo ustalali między sobą kolejne nazwisko. Zaczęto wymieniać Janusza Śniadka, szefa regionu gdańskiego i zastępcę Mariana Krzaklewskiego. W głosowaniu Śniadka poparło 232 spośród 335 delegatów. – Jestem bardzo rozczarowany, że Grajcarek się wycofał. Śniadek to prawa ręka Krzaklewskiego, no ale przynajmniej dobrze, że to nie sam Marian – stwierdził w rozmowie z „Przeglądem” obserwator z Mazowsza. Baronowie ostrożni Nastroje na zjeździe były od początku mało przychylne przewodniczącemu. Początkowo przeciwko Krzaklewskiemu nie wystąpił wprost żaden z wielkich, silnych szefów regionu – byli ostrożni wobec niepewnego wyniku wyborów. Atakowali dotychczasowego lidera mniej znaczący delegaci. I tak, choć wiadomo było, że region Mazowsze jest ostro przeciw Krzaklewskiemu, jego szef, Jacek Gąsiorowski, głosu w sprawie przywództwa nie zabrał; za to na antymarianową gwiazdę zjazdu już pierwszego dnia wyrósł Jan Janowski, właśnie z Mazowsza. Niski, łysawy delegat, odziany w bluzę od dresu z kapturem, spodnie w kancik i sandały, wielokrotnie wskakiwał na mównicę, by krytykować Krzaklewskiego, zadawać mu niewygodne pytania i dyskredytować jego przywódcze możliwości. – Wycofaj się, jest jeszcze czas – radził. Wtórowali mu inni. – Dla dobra związku zrezygnuj z kandydowania – namawiał Piotr Lewandowski, wywołując oklaski wśród związkowców-obserwatorów. Na głowę przewodniczącego posypały się gromy o zaniedbywanie spraw związkowych, nieskuteczną obronę kodeksu pracy, klęskę rządu AWS, haniebną koalicję z Unią Wolności, rujnujące państwo forsowanie Leszka Balcerowicza na prezesa NBP. Zarzucono mu także arogancję i brak szacunku do ludzi. Wypominano mu, że wielokrotnie umawiał się ze związkowcami w komisjach zakładowych – oni czekali, on nie przyjeżdżał. – Ależ pamiętam dobrze, jak do was jechałem! Byłem już blisko, kiedy nagła i niespodziewana śnieżyca zasypała drogi! Musiałem zawrócić, a potem sprawy wagi państwowej nie pozwalały mi opuścić stolicy – tłumaczył się
Tagi:
Joanna Tańska