Marsz w sosie własnym

Marsz w sosie własnym

Mam niby taką zasadę, że demonstracji nie krytykuję, w zbyt wielu brałem udział, niektóre współtworzyłem, inne nawet organizowałem – głównie w obronie spraw przegranych, poglądów niepopularnych, wartości niepodzielanych, postaci nieznanych, kwestii marginalnych. Przywykłem, że niemal wszyscy tam się znamy, co oznacza, że zbierało się nas raczej niewiele niż wiele. Z energią różnie, choć bywało ogniście. Hasła wyraziste, media nieobecne, policja raczej dokuczliwa i zarazem znudzona, otoczenie bierne.

W tym kontekście marsz 4 czerwca był całkowicie odmienny od tego, co znam. Przypominał marsze KOD sprzed kilku lat, ale był inny w wielu wymiarach. Liczniejszy i mimo wszystko wyraźnie różnorodny. Mało mobilny, bo zbyt ogromny na tę wąską trasę. Niby lepiej nagłośniony, ale i tak większość niesłyszalna. Zasadniczo dość jednorodny klasowo. Marsz miast, nie wsi i miasteczek. Raczej tych, co mają bardzo dobrze, dobrze, znośnie. Którym bliższe jest słowo wolność niż równość i którzy podzielają wizję Platformy. Wizję politycznej, kulturalnej, niezakłócalnej drogi do pomyślności i dobrego życia. Wizję ciepłej i oddanej sympatii dla trzech dekad transformacji. Niekrytyczną, apologetyczną. Zapewne niemal 100% maszerujących (snujących się) głosowało na Rafała Trzaskowskiego w ostatnich wyborach prezydenckich, co oznaczałoby, że z tych 10 mln w drugiej drugiej turze przybył do Warszawy co 20. jego wyborca. Dużo, sporo, bez dwóch zdań.

Nie wiem, czy istnieje wiarygodna lista rankingowa liczebności polskich zgromadzeń publicznych, tak czy owak mieliśmy jedno z największych lub największe zgromadzenie demonstrantów od lat lub w ogóle.

To nie była ortodoksyjna demonstracja Platformy, pojawiły się środowiska i hasła, które na sztandarach PO się nie pojawiają albo będą tylko incydentalnie. Taka była formuła: lider Platformy zaprasza, udziela głosu, rozdaje karty, buduje zgodę, obiecuje „zwycięstwo” (cokolwiek miałoby to znaczyć), rozliczenie zła (w domyśle PiS), zadośćuczynienie krzywdom ludzkim i pojednanie między Polakami. I choć biskupów nie było (wielki plus, biskupi są gdzie indziej, jeśli jeszcze w ogóle są – i dobrze), zabrzmiało bardziej kościółkowo-janopawłowo niż politycznie. I zostało dobrze przyjęte. Ośmioletnia lub, szerzej, prawie 20-letnia wymiana ciosów i przytulasów między Platformą a PiS wyzuła polityczność z żywiołu sporu, zastąpiła go partyjniacką szarpaniną – dla większości nużącą, deprawującą, odstręczającą i nieczytelną.

Kiedy pojawiało się słowo gniew jako wyraz nastroju, mogliśmy tylko się uśmiechnąć z pobłażaniem. Gniew jest potężną siłą w politycznej zmianie, gniew ma swoje, wykraczające poza normę, formy wyrazu. Były zamiast niego kpiny, lekceważenie, ironia, żarty językowe. Było grzecznie. A gniew nie jest grzeczny. Świat Platformy nie jest światem gniewu, jest raczej środowiskiem poirytowania, zniecierpliwienia, męczącej konieczności uznania władzy „tamtych”, władzy mówiącej innym językiem (tu przyznaję, podzielam tę niechęć, to język kościółkowo uległy, realnie nienawistny, dzielący, pompatycznie, męcząco parapatriotyczny, pełen brutalności i śmierdzącej na odległość patosem hipokryzji), co nieznośne, wybranej jednak demokratycznie (zasadniczo) i utrzymanej w kolejnych wyborach, władzy, której żadna krytyka się nie ima, żadna afera nie hańbi, żaden eksces nie nadwątla poparcia. Zupełnie jakby PiS miało instytucjonalnego Anioła Stróża. Z tego fenomenu nie rodzi się zresztą żadna spójna refleksja: jak do tego doszło, jak to możliwe, dlaczego tak trwa? Ani niewyobrażalne, więc nieistniejące pytanie: co zrobiliśmy, robimy nie tak? Przy czym niespotykana w swojej skali i bezgranicznym zakłamaniu propaganda pisowska nie jest tego wytłumaczeniem. Rzecz jasna, demonstracje nie są od tego, żeby dokonywać krytycznej korekty własnych działań, planów i zamierzeń. Jednak Platforma mówi głosem wielkiego ojca do zbłąkanych owieczek: wybaczymy, choć ukarzemy. Ukarać musimy, choć wcześniej, kiedy trzeba było reagować, po 2007 r. i tzw. pierwszym PiS – nie robiliśmy z tym nic. Potężna partia władzy przebywająca na dojmującym dla niej wygnaniu opozycyjnym zapewne musi tak mówić, tak działać, tak dominować i nie rozdrabniać dyskursu. Dała innym się ogrzać, pozwoliła przemówić, zrobiła sporo na rzecz wizji jednej listy wyborczej opozycji. Na koniec, po ewentualnym, wyobrażalnym, chociaż niepewnym zwycięstwie w jesiennych wyborach – to ona rozda karty i przywróci nowe, tak bliskie jej sercu stare.

Nie wiem, czy padły słowa do tych, którzy stoją niewzruszenie przeciw tej obietnicy staro-nowej Polski. Nie, raczej nie. Platforma i opozycja „policzyły się” w kryterium ulicznym, w grzecznym, drobnomieszczańskim sosie sympatii dla siebie samej i otulającym poczuciu wspólnoty z ludźmi o szlachetnych twarzach, życiorysach, poglądach.

To był marsz samych swoich. Naprawdę ogromny. Co nie znaczy, że jest jakimś kamieniem milowym na drodze do odebrania jesienią władzy PiS i tym, którzy za żadne skarby tej partii nie porzucą.

Naprzód, w górę, w lewo, w prawo, dużo, głośno, mnogo, duszno, wolno, bo po wolność. Idziemy! Zwyciężymy! A potem się zobaczy. A ja tam nie lubię Polski zwycięskiej, wolałbym sprawiedliwą.

Wydanie: 2023, 24/2023

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy