Absolwenci technikum w Połańcu skonstruowali aparat ekg., który każdy może podłączyć do komputera Pomysł zrodził się w głowie Krzyśka Wojtysia, gdy zamiast wkuwać przed zapowiedzianym sprawdzianem podstawy elektroniki, usiadł wygodnie w fotelu i z nudów zaczął wertować stare, zebrane w zszywkę roczniki „Przeglądu Technicznego”. – Uczysz się synu? – bardziej stwierdził niż spytał ojciec, gdy po popołudniowej zmianie wrócił z dyżuru w elektrowni w Połańcu. – Uczę, ale kardiologii. – ? – Patrz, tato! Mam tu opis elektrokardiografu stosowanego w przychodniach lekarskich i w szpitalach. Gdy przyłożysz elektrody do określonych części ciała, to elektroniczne urządzenie zarejestruje prądy czynnościowe pracy twojego serca i przedstawi je w postaci wykresu – krzywej elektrokardiograficznej. – Jezu, jeżeli nie przestaniesz zajmować się głupotami i nie weźmiesz solidnie za naukę, naprawdę zacznę mieć kłopoty z sercem. – To ja w domu zrobię ci ekg., a wykres pokażę na ekranie monitora. Krzysiek był wówczas w czwartej klasie technikum elektronicznego i musiał się zdecydować na wybór tematu pracy dyplomowej. Trochę dla kawału, ale i dla „zapuszczenia żurawia” powtórzył rozmowę z ojcem kolegom z klasy, bliźniakom Krzysztofowi i Grzegorzowi Hersztkom, finalistom Olimpiady Elektrycznej i Elektronicznej „Euroelektra” i XXVII Olimpiady Wiedzy Technicznej. – Przyszli do mnie z gotową, w szczegółach przemyślaną koncepcją – wspomina promotorka pracy, Beata Zyngier, wykładająca podstawy automatycznej regulacji. – Chcieli skonstruować prototyp zminiaturyzowanego aparatu ekg., który mógłby wykonywać badania w domu chorego przez podłączenie do komputera. Na monitorze widoczny byłby wykres prądów czynnościowych powstających podczas pracy serca. Kim będziesz, gdy dorośniesz? W Zespole Szkół im. Oddziału Partyzanckiego AK „Jędrusie” w Połańcu – liceum ogólnokształcącym, dwóch liceach profilowanych, technikum elektronicznym i elektrycznym oraz w szkole zawodowej – kształci się prawie 100 uczniów. Placówka jako jedyna w Polsce realizuje program innowacji pedagogicznej „klasa naukowo-techniczna”, jako jedyna w województwie świętokrzyskim ma certyfikat International Education Society i ocenę bardzo dobrą za jakość kształcenia oraz bazę dydaktyczną. Prawie 100% absolwentów liceów i techników kontynuuje naukę na wyższych uczelniach, głównie na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i na Politechnice Warszawskiej. – Ta klasa należała od początku do wyjątkowych – mówi Grażyna Rusiecka, wychowawczyni, a równocześnie dyrektorka szkoły. – Każdy z 33 uczniów był na swój sposób indywidualistą, każdy starał się przez cztery lata jak mógł, żeby jego „produkt” zdobył znak jakości. Konkurencja była ostra, ale prawie nikt nie zrezygnował z walki. Zawsze miałam wokół siebie grupę uczniów gotowych do dyskusji, do zaczepności, czego pozazdrościć może każdy nauczyciel. Czteroletnią pracę z klasą A będę wspominać nie tylko jako zawodową satysfakcję, ale także jako prawdziwą przyjemność. Pochodzą z robotniczych rodzin od początku związanych z budową, rozruchem i pracą elektrowni. Mieszkanie i praca tutaj były wyróżnieniem, więc ludzi dobierano. Dziś zbliżają się oni do emerytury, a dzieci, które tutaj przychodziły na świat, mają po16, 17 lat. W każdym z odwiedzanych przeze mnie robotniczych mieszkań w szafach pod bielizną leżą krzyże zasługi i dyplomy przodowników pracy. Tegoroczni maturzyści, gdy byli dziećmi, puszczali w kałużach papierowe okręciki, a kieszenie spodni mieli wypchane kamieniami. „Walkę na morzu” wygrywał ten, który zatopił więcej stateczków. Na pytanie, co będą robili, gdy dorosną, każdy odpowiadał: „Będę pracował w elektrowni”. Bo rodzice mówili: „Patrz na to, z czego chleb będziesz jadł, najważniejsze, żebyś zrobił maturę w technikum”. Okręty najwcześniej zbrzydły Adamowi, teraz popołudnia i wieczory spędzał nad mikromodułami, które kupował ze skromnego kieszonkowego. Zdalnie sterowany model samolotu wzniósł się wysoko nad dachy domów, budząc zazdrość wszystkich kolegów z podstawówki. Krzysiek nie chciał i nie mógł być gorszy – rakieta z papierowej tubki, a potem z cienkiej duraluminiowej rurki startowała z kosmodromu na terenie ogródków działkowych. U Mariana to było czytanie, jedna z jego okresowych i różnokierunkowych zapaści: – Może dlatego, że w domu nie było telewizora. Podziwiał Malcolma Carpentiera i jego podwodne laboratorium SEELAB. „Pójdę do szkoły morskiej” postanowił w swe 13. urodziny. Rok później doszedł do wniosku, że wielką przygodą życiową nie jest podziwianie tego, co już jest gdzie indziej, ale stworzenie tego, co ma być. Z Grześkiem i Krzyśkiem było jak w baśniach.
Tagi:
Teresa Ginalska









