Mąż na rykowisku

Mąż na rykowisku

Dla myśliwego najważniejszy jest jego sztucer, na drugim miejscu – pies, a dopiero na trzecim żona Męża Marii nie było w domu. – Krzysztof pognał do lasu już wczoraj. I tak jest co roku. Do końca października, nim ustanie ostatni jeleni ryk w puszczy, prawie w ogóle go nie widuję – uśmiecha się gorzko kobieta. Nie wychodziła za myśliwego. Gdyby w dniu ślubu ktoś jej powiedział, że ten spokojny i wrażliwy narzeczony przywdzieje kiedyś łowiecką pelerynę, tęgo by się ubawiła. Siedzimy w niewielkim salonie mieszkania w warszawskim blokowisku. Stylowa komoda i duży stół z ręcznie haftowanym obrusem przywodzą na myśl staropolską jadalnię. Takie wrażenie wzmagają ozdoby na ścianach – wypchane łby saren i dzików, a w centralnej części pokoju olbrzymie poroże jelenia otoczone wszelkimi militariami: po bokach skrzyżowane grawerowane noże, wyżej zabytkowa dubeltówka i sztucer. Na komplementy dotyczące salonu pani domu niedbale macha ręką: – Może się podobać, owszem, ale tylko zapaleńcowi w rodzaju mojego męża. Ja w tym pokoju w ogóle nie bywam, szczególnie sama. Dziwnie się czuję. Te puste oczy zwierząt… Za każdym razem jak na nie spojrzę, wydaje mi się, że mnie obserwują. Gasi niedopałek w popielniczce i wskazuje na jedno z poroży. – Nigdy nie zapomnę, jak Krzysztof upolował pierwszą zwierzynę. To ten młody koziołek. Podchodził go z miesiąc. Dwa, trzy razy w tygodniu wyjeżdżał na łowisko przed świtem i czaił się na leżąco w pobliżu miejsca żerowania rogacza. Koledzy pukali się w czoło, ale on się uparł. W końcu się udało, ustrzelił. Duma go rozpierała. Zdecydował, że zrobi z niego trofeum. Przystałam na to, do końca nie wiedząc, na co się piszę. Momentalnie otrzeźwiałam, gdy zobaczyłam łeb zwierzęcia na kuchennym stole. Krzysztof był nieugięty: „Sam go ustrzeliłem i sam spreparuję”. Na początku przez godzinę gotował łeb w wielkim garze na bigos. Ja w tym czasie wywiozłam dziecko do dziadków, by oszczędzić mu widoków. Makabra nastąpiła po moim powrocie do domu. Noże, dłutka, moja pęseta, jakieś haczyki, wszystko, co mogłoby się przydać do czyszczenia łba z mięsa, ścięgien, mózgu i błon, poszło w ruch. On ledwo się trzymał na nogach. Początkowo myślałam, że to z nadmiaru emocji, ale okazało się, że od leżenia na ziemi przez tyle godzin dostał zapalenia płuc. I tak preparacja koziego łba spadła na mnie. „Musisz to zrobić bardzo dokładnie, nie możesz zostawić żadnych resztek, bo łeb zacznie gnić”, instruował. Co chwilę przywlekał się do kuchni, by kontrolować postępy. Nie chcę wchodzić w szczegóły, jak musiałam wydłubywać mózg z puszki mózgowej i usuwać małe chrząstki z kanałów w czaszce… Teraz wystarczy, że spojrzę na ten medalion, i od razu wszystko mi się przypomina. Niech ci bór darzy Nie jest łatwo trafić do hermetycznego i elitarnego środowiska myśliwych. Młodego adepta do zastępów św. Huberta zawsze wprowadza mistrz i to u jego boku zdobywa on pierwsze myśliwskie szlify. Musi się nauczyć nie tylko sztuki władania bronią, tropienia i oprawiania zwierzyny, ale poznać jej zwyczaje i cykle biologiczne. Na nic bowiem nawet najlepszy sprzęt łowiecki, gdy nie umie się właściwie odczytać znaków natury. Po odbyciu stażu kandydackiego, zaliczeniu kursów z odpowiednich dziedzin łowiectwa i obowiązkowych treningów strzeleckich, stażysta przystępuje do trzyczęściowego egzaminu w Zarządzie Okręgowym Polskiego Związku Łowieckiego. Pełnoprawne przyjęcie do społeczności myśliwych następuje po zastrzeleniu pierwszego zwierzęcia. Pasowanie odbywa się po polowaniu, w czasie pokotu lub biesiady myśliwskiej. Jego integralną częścią jest ślubowanie – uroczystą przysięgę adept składa, klęcząc na lewym kolanie, z kolbą broni opartą na ziemi. Rotę przyrzeczenia kończą słowa prowadzącego pasowanie: „Na chwałę polskiego łowiectwa niech ci bór darzy”. Męża Marii wciągnął profesor, u którego się doktoryzował. Zasiadał we władzach okręgowych związku łowieckiego. – Już wtedy – wspomina Maria – miałam przedsmak tego, co mnie czeka. Zlikwidowaliśmy lokatę, bo musiał kupić odpowiedni sprzęt i ubrania. Wtedy jeszcze w Warszawie były dwa słabo wyposażone sklepy, więc większość rzeczy sprowadzał z zagranicy. Jest leworęczny, więc musiał sobie sprawić specjalnie wyprofilowaną broń. Po sztucer, który kosztował prawie tyle, ile kilkuletnie seicento, jeździł aż do Niemiec Zrezygnowaliśmy z wyjazdów na wczasy, nowych mebli. Mówię „zrezygnowaliśmy”, choć tak naprawdę w większości przypadków stawiana byłam przed faktem dokonanym. Myślałam, że takie olbrzymie wydatki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 45/2003

Kategorie: Obserwacje