Między intelektualistami a komediantami

Między intelektualistami a komediantami

Staram się wszędzie używać tak zwanej „cienkiej kreski”, trochę ironii, trochę liryzmu. Nie straszę, nie szokuję, nie wrzeszczę…  Rozmowa z Joanną Szczepkowską – Czy zgodziłaby się pani wystąpić w reklamie? – Nie! W żadnej reklamie, jak dotąd, nie zobaczyłam „roli dla siebie”… – Nie mówię o reklamowaniu „czegokolwiek”, raczej o wyrafinowanym spocie najelegantszych perfum… – To nie ma żadnego znaczenia. Luksusowe perfumy pięknie pachną, ale reklama perfum pachnie tylko pieniędzmi. – Czy uważa pani reklamę za klęskę etyki aktorskiej? Wielu uważa ją za zwyczajną pracę, niektórzy wręcz za szansę na przetrwanie… – I słusznie! Ci, którzy uważają reklamę za zwyczajną pracę lub szansę na przetrwanie, absolutnie powinni robić reklamy. To zresztą naprawdę nie jest taki strasznie poważny problem. Jednej z aktorek, którą bardzo cenię, zaproponowano reklamę za duże pieniądze, a potem okazało się, że wzięli jednak kogoś innego i ja się z nią szczerze martwiłam, że ona tej sumy nie zarobi. Co do mnie, to rzeczywiście konsekwentnie odmawiam udziału w reklamie, ale naprawdę nie z jakichś ideowych względów, tylko dlatego, że ja po prostu do tego kompletnie nie pasuję. Jeżeli jest ktoś taki jak „mój widz”, to znaczy ktoś, kto śledzi to, co robię, to wydaje mi się, że miałby mi za złe utożsamienie się z jakimś towarem, a ja bym się z tym też czuła okropnie… Więc nie ma o czym mówić. W jednym z odcinków „Garderoby damskiej” – komediowego serialu, który napisałam dla telewizji – jest rozważany problem udziału w reklamie i chyba odniosłam się tam z sympatią do wszystkich aktorskich punktów widzenia… – Kiedy w pani życiu nastąpiła decyzja: będę aktorką? – Nigdy. Ja się po prostu od dziecka czułam aktorką i chyba rzeczywiście zawsze nią byłam; jak każdy, kto od najmłodszych lat lubi udawać kogoś innego. Jedynym problemem było to, że równie dobrze czułam się nad pustą kartką papieru i wiele osób twierdziło, że raczej będę pisać, niż grać, więc po jakimś czasie zaczęłam to pisanie ukrywać przed najbliższymi, żeby nie wmówili mi, że teatr nie jest moim miejscem. – Czy atmosfera domu wpłynęła na pani życie? Kiedy po raz pierwszy zobaczyła pani na scenie swojego ojca – Andrzeja Szczepkowskiego? Kiedy przeczytała pani książkę swojego dziadka – Jana Parandowskiego? – Bardzo dobrze pamiętam moment, kiedy zobaczyłam pierwszy raz mojego ojca na scenie. Miałam chyba jakieś pięć lat i nagle ten bliski mi tata, który chodził ze mną codziennie do parku jordanowskiego i znad gazety patrzył, jak się bawię w piasku, stał przede mną ubrany w dziwny kostium, odgrodzony strumieniem światła, nieznany, inny, niedostępny… Pamiętam, że strasznie chciałam do niego pobiec i trzeba mnie było mocno trzymać za rękę, żebym tego nie zrobiła. Ta nagła obcość była dla mnie czymś okropnym i pewnie to pierwsze przeżycie zostałoby w mojej pamięci jako koszmar, gdyby nie to, że podczas ukłonów ojciec do mnie puścił oko… Co to była za ulga! A pierwsza książka dziadka? To była „Mitologia”, ale nieczytana przeze mnie osobiście – miałam to szczęście, że słuchałam jej w wykonaniu autora. Kiedy zdarzało się, że jako dziecko spałam u moich dziadków, dziadek Jan czytał mi do snu, co było piękne, ale nieskuteczne, bo ja po takiej dawce greckich bajek nie bardzo mogłam zasnąć… A pierwsza książka, którą sama przeczytałam, to był „Zegar słoneczny” – swoisty album rodzinny, dzięki któremu mogłam wyobrazić sobie własną prababkę, przeżywać drobne zdarzenia z jej życia tak pięknie tam opisane. Ja do dziś chętnie zaglądam do „Zegara słonecznego”, a ostatnio byłam we Lwowie i chodziłam z tą książką pod pachą – była dla mnie cudownym przewodnikiem po mieście i moich korzeniach. – Sukces stał się dziś bodaj najważniejszym kryterium oceny człowieka i to sukces bliższy kryteriom rankingów sportowych niż dokonań artystycznych… Czy w takim świecie jest miejsce na wzruszenia? – Oczywiście. Myślę, że w dzisiejszym świecie jest taka różnorodność, że wystarczy tylko dobrze wiedzieć, czego się chce i zrezygnować z żyłki sportowej, żeby znaleźć w nim swoje miejsce. Ja się bardzo staram nie zamykać w swoim zawodowym świecie, bo to rzeczywiście prowadzi do pewnej „konkursowej nerwicy”. Dlatego mam przyjaciół głównie spoza środowiska, chodzę na długie spacery, włóczę się trochę samotnie po ulicach i gapię się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 25/2001

Kategorie: Kultura