Między Pekinem i Możejkami

Między Pekinem i Możejkami

Zalew rynku przez tanie chińskie towary spowodował upadek niektórych przemysłów i przyczynił się do wzrostu bezrobocia. Gdyby jednak Chińczycy za nas nie pracowali, wzrosłaby inflacja, wielu ludzi by zbiedniało, a dzisiejsi biedni staliby się nędzarzami. Czym więc powinna kierować się polska polityka gospodarcza w stosunku do chińskiego eksportu: doktryną wolnego handlu czy protekcjonizmem? Wybór nie jest łatwy i na tym przykładzie widzimy, że najwyższą instancją, gdy chodzi o decyzje ekonomiczne, jest nie doktryna, lecz zdrowy rozsądek; podpowiada on kompromis między tymi dwiema filozofiami ekonomicznymi. Kompromis, rozsądek, rozstrzygnięcia pragmatyczne – wszystko to brzmi strasznie prozaicznie dla polskich uszu. Polska, żeby działać, musi przyprawić sobie skrzydła mesjanizmu i poczuć się zbawicielką całego świata. Jeżeli sama nie czuje się dość silna, to przyłącza do siebie Stany Zjednoczone, bardzo skore, jak wiadomo, do spełniania misji takich krajów jak Polska lub jakichkolwiek innych. Polska – czytamy w poważnej gazecie – chcąc uwolnić siebie i świat od chińskiego kłopotu, powinna „zbudować międzynarodową koalicję, która stawi czoło ekspansji Pekinu. A bez Ameryki silnej koalicji nie zbudujemy”. Bardzo przekonujące, szkoda tylko, że takie śmieszne. Amerykanie najwidoczniej słabo sobie radzą z chińską ekspansją, dlatego cytowany autor twierdzi dalej: „członkostwo w NATO nakłada na [polskiego] premiera obowiązek dbania o bezpieczeństwo wszystkich jego członków, także Ameryki” (Bartosz Węglarczyk, „Gazeta Wyborcza” 7-8.08). Wypowiedzi o takim stopniu odrealnienia zazwyczaj drukowane są w prasie narodowo-katolicko-patriotycznej i czytając je, ma się poczucie zawieszenia w chmurach, i to do góry nogami. Możliwe jednak, że ja to błędnie interpretuję, zbyt prostodusznie. Nie można wykluczyć, że Amerykanie, którzy upatrzyli sobie Polskę jako miejsce na więzienie CIA, wciągnęli ją w wojnę z Irakiem (gdy prezydent Bush wymienił w Kongresie Polskę jako cennego sojusznika w Iraku, na sali rozległy się śmiechy; to samo miało miejsce w Izbie Gmin) i wezwali do Afganistanu, teraz zlecają jakieś zadanie w propagandzie antychińskiej. Wiszącemu do góry nogami w chmurach wolno snuć takie i inne fantazje. Dygresja książkowa: mam przed sobą wydane przez „Sprawy polityczne” dzieło byłego ambasadora w trzech państwach azjatyckich prof. Bogdana Góralczyka „Chiński feniks. Paradoksy wschodzącego mocarstwa”. Autor jest w moich oczach geniuszem lingwistycznym, bo jak inaczej mógłby nauczyć się chińskiego tak dobrze i szybko. Można powiedzieć, że jest to dla niego pierwszy język obcy, bo europejskie z węgierskim włącznie wcale dla Góralczyka obce nie były. Mam ochotę napisać o „Chińskim feniksie”, ale żeby to zrobić z poczuciem pewności, trzeba mi poczytać jeszcze innych autorów piszących na ten temat. Tę znakomitą książkę czyta się z tym większym zaufaniem, że nie wyczuwa się w niej tendencji propagandowej. Polaczkowie zamierzają, prawda, że nie sami, lecz z pomocą Ameryki, postawić tamę ekspansji chińskiej, ale na razie nie radzą sobie z nieprzyjaznymi posunięciami władz litewskich w stosunku do rafinerii w Możejkach, będącej własnością Orlenu. Witold Gadomski słusznie radzi, żeby owe nieszczęsne, przynoszące straty Możejki sprzedać. („Przegląd” gdy był na to czas, radził, żeby ich wcale nie kupować). Ten fatalny nabytek, kosztujący Polaków miliardy złotych, zawdzięczamy przede wszystkim nieboszczykowi prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który, jak pisała o tym prasa i co Gadomski teraz przypomina, „publicznie przyznawał się, że odegrał kluczową rolę w sfinalizowaniu transakcji i brał udział w negocjacjach. Chodziło o cel polityczny” („Wyborcza”, 17.08). Żaden cel polityczny nie został osiągnięty, ani na Litwie, ani gdzie indziej. Porażki prezydenta w polityce wschodniej opisywano jeszcze za jego życia, nie eksponując jednak jej niedorzeczności. Porażki porażkom nierówne, jedne pozostają w aferze dyplomatycznych konwencji, a inne polegają na wymiernych szkodach gospodarczych, dających się wyrazić w pieniądzach. Opłacanie politycznych projektów na wodzie pisanych miliardami złotych nie było inwencją Lecha Kaczyńskiego. To premier Buzek jest twórcą doktryny, że „bezpieczeństwo energetyczne musi kosztować”, był on jednak w czasie premierostwa miany za takie zero (kierowane z tylnego siedzenia), że jego słowa i czyny uznawano za prawie nic nieznaczące. Obciążanie gospodarki kosztami ignoranckiej, maniackiej polityki nie skończyło się – trwa w najlepsze, ale dopiero następna ekipa rządząca to potępi, gdy już będzie za późno. Skroplony gaz przywożony z Kataru ma gwarantować tak pierwszorzędne bezpieczeństwo energetyczne, że koszty się

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 34/2010

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony