Krzysztof Teodor Toeplitz kończy 70 lat Krzysztofa Toeplitza poznałam dziesięć lat temu, w czasie podyplomowych studiów dziennikarskich. Był dla mnie postacią legendarną – słyszałam o nim już jako dziecko, bo rodzice często komentowali jego (i Passenta) felietony w „Polityce”. Był redaktorem naczelnym „Wiadomości Kulturalnych” i prowadził zajęcia z publicystyki kulturalnej. Już na pierwszych zajęciach nas, studentów, zauroczył. Byliśmy pod wrażeniem jego czarującej osobowości, erudycji, elokwencji. Wstydziliśmy się czytać nasze zadane jako praca domowa artykuły, bo wydawały nam się płytkie, niezręczne i ciężkie w porównaniu z jego tekstami. Potrafił krótko, dowcipnie podsumować nasze próby, ale nie był złośliwy. Raczej ciepło ironiczny. Podziwialiśmy jego logiczny, analityczny umysł, poczucie humoru, dystans do świata i do samego siebie. Chwalił rzadko i oszczędnie. Kiedyś zachęcił nas do polemiki z tekstem na temat twórczości Herberta, który ukazał się w „WK”. Napisałam obszerną, naszpikowaną cytatami replikę. Ocenił, że jest „miejscami niezła” i zawiera „parę niegłupich myśli”. Zrozumiałam, że jest beznadziejna. Ku memu zdziwieniu wkrótce, wprawdzie mocno przycięta, ukazała się drukiem w „WK” – i to był mój dziennikarski debiut. Nam, studentom, praca w „WK” wydawała się marzeniem ściętej głowy. Niebawem dla mnie to marzenie się spełniło: zostałam współpracownikiem tygodnika, a potem kierownikiem działu teatralnego. Poznałam KTT w nowej roli: szefa redakcji. Ta rola potwierdziła jego klasę. Był zawsze opanowany i elegancki. Przez dwa lata nie słyszałam, żeby podniósł głos. Umiał łagodzić sytuacje konfliktowe, napięcia rozładowywać humorem. Miał pod ręką mnóstwo anegdot, cytatów literackich i filmowych. Ceniłam go za uczciwość intelektualną – nie wypowiadał się o rzeczach, których nie widział, nie czytał, nie słyszał, co zresztą zdarzało się rzadko. Imponowała mi – i nadal imponuje – jego „renesansowa” erudycja, szeroka wiedza z różnych dziedzin: literatury, sztuki, muzyki, filozofii, historii. Nasze kolegia redakcyjne często zamieniały się w pasjonujące, kilkugodzinne dyskusje. Przyjemność tych spotkań psuł jeden szczegół: redakcja była zdominowana przez palaczy, którzy nie mieli tolerancji dla niepalącej mniejszości. I tu pojawia się rysa na wizerunku szefa idealnego: KTT terroryzował niepalących, gęstym dymem, zimą nie pozwalał nawet otworzyć okna (bo zimno), a skargi obracał w żarty. Był bardzo zaangażowany w redagowanie „WK”. Sam zatwierdzał wszystkie kolumny, czytał większość tekstów. Sądziliśmy, że gazeta jest dla niego ważna. Kiedy okazało się, że ma upaść, mówił o tym lekko. Byliśmy zdesperowani i cierpieliśmy, że on, szef, wcale się nie przejmuje. Wyrzuciłam mu to później, na spotkaniu pożegnalnym. Odparł: „Pani Ewo, przecież ja ten spektakl odgrywałem dla was”. Jego żona powiedziała, że nie sypiał po nocach, bolało go serce. W redakcji czasem żartowano, że on nie ma serca i dlatego jest taki opanowany. Nie znosił egzaltacji, zajadłości, patosu. My, dziennikarze, nieraz się kłóciliśmy, denerwowaliśmy – on nigdy. Karcił nas za poddawanie się emocjom. Przypuszczam jednak, że wbrew pozorom sam jest człowiekiem emocjonalnym, który wszystko przeżywa głęboko, lecz stara się to ukryć. Czy gdyby rzeczywistość mocno go nie poruszała, pisałby tak dobre, przenikliwe felietony? Jako młody człowiek kiedyś na ulicy pocałował w rękę Tadeusza Różewicza. Uważam, że zachował się wspaniale. Zawsze potrafił odpowiednie dać rzeczy gest i słowo. Dla mnie KTT jest przede wszystkim mistrzem pióra. Mistrzem stylu. Jako studentka czytałam jego felietony z podziwem, że takie błyskotliwe, finezyjne, celne, świetnie skomponowane – i ze smutkiem, że choćbym pękła, nigdy tak pisać nie będę. W „Przeglądzie” nieraz podśmiewano się z mojej fascynacji KTT. Cóż, wcale nie ukrywam, że cenię go, szanuję i podziwiam. Jest dla mnie wzorem i mistrzem. Autorytetem. O KTT powiedzieli: Daniel Passent KTT budzi we mnie nieładne uczucie – zazdrość. Najbardziej zazdroszczę mu wykształcenia. Nie mogę się nadziwić, ileż ten człowiek przeczytał w ciągu zaledwie 70 lat, ile zrozumiał i zapamiętał, jak znakomicie umie z tego korzystać. KTT kształcił się w PRL, a nie w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii czy w USA. Nie przeszkodziło mu to jednak zostać prawdziwym erudytą. O ile wiem, ukończył liceum Batorego, a następnie historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie przedstawił rozprawę doktorską z dziedziny
Tagi:
Ewa Likowska









