Gdy młodzi mają głos

Gdy młodzi mają głos

Wybory prezydenckie w Nigerii były w dużej mierze debatą o przyszłości całej Afryki

Już samo zestawienie liczb dotyczących tego głosowania sprawia, że niełatwo je wstawić w znany kontekst wyborczy, zwłaszcza z europejskiego punktu widzenia. Populacja Nigerii to obecnie, przynajmniej według relatywnie wiarygodnych źródeł, nieco ponad 213 mln osób. Z tego aż 93 mln – prawie równo trzy razy więcej niż w Polsce – mają czynne prawo wyborcze, a 87 mln zarejestrowało się do udziału w wyborach prezydenckich. Tyle, jeśli chodzi o rok 2023, ale dane te mówią też całkiem sporo o przyszłości. Jeżeli bowiem próg pełnoletniości przekroczyło w tej chwili tylko 42% obywateli kraju, większość pierwsze głosowanie w życiu ma dopiero przed sobą. W Nigerii zatem bardziej niż w innych krajach prawdziwe jest stwierdzenie, że dzisiejsza polityka powinna działać w służbie przyszłych pokoleń, głównie dlatego, że tam nie ma po prostu innego wyjścia.

Wybory bez prądu

25 lutego w wyborach zwyciężył Bola Tinubu, były samorządowiec, były gubernator prowincji Lagos i senator w parlamencie narodowym. Wygrał przynajmniej teoretycznie, bo choć zdobyte wtedy 37% głosów oznaczało pierwsze miejsce i, co za tym idzie, prezydenturę, wcale nie jest powiedziane, że obejmie urząd. Jego rywale, drugi w wyborach Atiku Abubakar i trzeci Peter Obi, twierdzą bowiem, że głosowanie odbyło się z naruszeniem norm demokratycznych. Za dużo było nieprawidłowości, w różnych częściach kraju zawieszały się maszyny do głosowania, w innych nie działały kompletnie albo nie pozwalały na przesłanie wyników do centralnej komisji wyborczej.

Już w dniu wyborów zagraniczni obserwatorzy, w tym misja amerykańska, w której skład wchodziła znana działaczka Partii Demokratycznej, dawna kandydatka na stanowisko gubernatora Georgii Stacey Abrams, donosili o przypadkach przemocy i ataków na przedstawicieli poszczególnych komisji. Tu trzeba być ostrożnym, niekoniecznie musi to oznaczać przemoc motywowaną politycznie – częściej były to przepychanki wynikające z frustracji, wielogodzinnych opóźnień, konieczności stania w długich kolejkach bez jakiejkolwiek pewności, że w chwili oddawania głosu maszyna zadziała, a w komisji w ogóle będzie prąd.

A że klimat generalnie tu nie sprzyja spędzaniu pół dnia na dworze w kolejce przed lokalem wyborczym, do czego dochodzą kłopoty z dostawami paliwa i w ogóle gospodarcza stagnacja charakteryzująca ostatnie lata kadencji ustępującego prezydenta Muhammadu Buhariego, widać, w jak trudnych warunkach wybory te zostały przeprowadzone.

Trzej wiodący kandydaci różnili się dość zasadniczo, ale łączyła ich powyborcza reakcja – każdy uważa, że wygrał. Abubakar, twarz opozycji i wiodący krytyk Buhariego, według wyliczeń państwowej komisji wyborczej otrzymał 29% głosów, co w liczbach bezwzględnych oznaczałoby 6,9 mln kart z jego nazwiskiem. Obi, kandydat spoza politycznego głównego nurtu, przez wielu uznawany za nową, antyestablishmentową twarz nigeryjskiej polityki, zebrał 25% głosów, czyli 6,1 mln. A na Tinubu zagłosować miało 8,8 mln Nigeryjczyków, czyli niemal o 2 mln więcej niż na najpoważniejszego rywala.

Na pierwszy rzut oka o fałszerstwie trudno więc mówić, zwłaszcza jeśli wybory odbywają się za pośrednictwem systemu elektronicznego. Różnica głosów jest ogromna, trudno aż tyle ich podrobić. Ta dyskusja nabiera jednak zupełnie innego kształtu, jeżeli weźmiemy poprawkę na tych, którzy nie mieli możliwości zagłosować.

Przegrana demokracja

Bez względu na to, kto ostatecznie zostanie nowym prezydentem Nigerii, największym przegranym wyborów jest tamtejsza demokracja. Nie tylko z powodu awantury o wyniki. Problemy zaczęły się znacznie wcześniej, już w dniu głosowania. O ile bowiem udział w nich mogło wziąć ponad 90 mln Nigeryjczyków, ostatecznie zrobiło to jedynie 25,7%, najmniej od przywrócenia demokracji w 1999 r. Tendencja jest wyraźnie zniżkowa, w 2019 r., gdy wybrany został Buhari, do lokali wyborczych udało się 34,5% elektoratu. Wtedy oznaczało to 28,6 mln osób. Teraz 24,9 mln – całkowita liczba oddanych głosów – dało zaledwie frekwencję na poziomie jednej czwartej. To kolejny dowód na gwałtowny rozrost demograficzny nigeryjskiej populacji. Pokazuje też, jak szczątkowa jest tak naprawdę legitymacja prezydenta elekta Tinubu. Zyskał on poparcie niecałych 9 mln obywateli, rządzić będzie krajem mającym ponad 24 razy więcej mieszkańców. Na mapie świata trudno o większą dysproporcję w jakimkolwiek kraju, który przynajmniej częściowo spełniałby normy liberalnej demokracji.

Przyczyn tak niskiej frekwencji jest kilka, ale wszystkie w ten czy inny sposób związane są z kiepską jakością tamtejszych instytucji demokratycznych. W wielu przypadkach oddanie głosu okazało się dla Nigeryjczyków logistycznie niemożliwe. Wstępne szacunki, podawane m.in. przez Al-Dżazirę, mówią o ponad 20 mln obywateli, którzy nie dali rady oddać głosu z przyczyn technicznych. Oznacza to, że maszyny w ich lokalach w ogóle nie działały, nie zdążyli zarejestrować się w komisji przed formalnym zakończeniem głosowania albo po prostu nie dotarli na miejsce – z różnych powodów, najczęściej chodziło o to, że lokale wyborcze były za daleko, a rząd nie zapewnił darmowego transportu.

Niektórzy bali się potencjalnych aktów przemocy, bo choć nie doszło do protestów czy starć na masową skalę, bez mniejszych incydentów się nie obyło. Jeszcze inni nie poszli głosować, bo od początku nie wierzyli, że ma to sens. Według danych, na które powołuje się think tank Chatham House, przed wyborami zaledwie 23% Nigeryjczyków deklarowało zaufanie do państwowej komisji wyborczej. I po tegorocznym głosowaniu nic nie wskazuje, żeby odsetek ten miał pójść znacząco w górę.

Zwłaszcza że zbiegło się ono z rewelacjami na temat poprzednich walk o prezydenturę. Kilka dni przed wyborami międzynarodowe śledztwo dziennikarskie, prowadzone przez reporterów niemieckiego „Spiegla”, brytyjskiego „Guardiana” i kilkanaście redakcji z całego świata, ujawniło metody działania tzw. Grupy „Jorge”. To robocza nazwa firmy technologicznej założonej przez byłego izraelskiego komandosa Tala Hanana i jego brata, eksperta od poligrafii. „Jorge”, czyli sam Tal Hanan, stworzył ekipę cyfrowych najemników, oferujących kampanie dezinformacyjne w dowolnym kraju na świecie. Cennik wahał się od 200 tys. dol. za stworzenie całego systemu kont w mediach społecznościowych w kraju z obszaru Ameryki Łacińskiej do 6-8 mln dol. za obietnicę wygrania wyborów prezydenckich w dużym i znaczącym kraju afrykańskim.

Hanan, nagrany przez dziennikarzy gazety „Ha-Arec” i France24, chwalił się co prawda możliwością zdobycia prezydentury Kenii, ale reporterzy doszli też do jego powiązań z nigeryjską polityką. Usługi Grupy „Jorge” miały być rekomendowane ponad dekadę temu ówczesnemu prezydentowi Nigerii, Goodluckowi Jonathanowi, przez SCL Group, spółkę córkę słynnej Cambridge Analytica, a więc jednego z głównych architektów dezinformacji w czasie amerykańskich wyborów prezydenckich z 2016 r.

Dowody zgromadzone przez zaangażowanych w międzynarodowe śledztwo reporterów wskazują, że Jonathan skorzystał z usług cyfrowych „doradców”. Nie wiadomo, czy rzeczywiście był to Hanan, SCL czy ktoś jeszcze inny, a może wszyscy naraz. Co więcej, sam prezydent, wtedy ubiegający się o trzecią i ostatnią możliwą kadencję, o wynajęciu podwykonawców prawdopodobnie nie wiedział, w jego imieniu mieli to zrobić liderzy nigeryjskiego biznesu, obawiający się przejęcia władzy przez centroprawicowy, opozycyjny wówczas Kongres Progresywny (APC). Liderem powstałego w 2013 r. ugrupowania był właśnie Muhammadu Buhari. To on ostatecznie wygrał wybory, podobnie jak cztery lata później.

Wynajęcie drogich izraelskich dezinformatorów nie okazało się więc ruchem opłacalnym, ale niedawne rewelacje dziennikarzy odbiły się głośnym echem w Nigerii. Fakt, że w ogóle brano pod uwagę naruszenie zasad demokratycznej rywalizacji w imię politycznego zysku, jeszcze bardziej podkopał zaufanie społeczne do instytucji wyborów powszechnych. Nie ma co się dziwić, że trzech na czterech Nigeryjczyków nie wierzy, że prezydent jest tam wybierany uczciwie. W końcu dla większości prezydentem okazuje się ktoś, na kogo głosu sami nie oddali.

Wieża Babel i terroryzm

Ani Peter Obi, ani Atiku Abubakar nie uznał dotychczas wyników wyborów z 25 lutego. Zrobili to nawet wbrew światowej opinii publicznej, bo Tinubu jako prezydentowi elektowi pogratulował wygranej chociażby Biały Dom. Opozycyjni kandydaci będą jeszcze próbowali walczyć drogą legalistyczną – na złożenie wniosku do sądu apelacyjnego mają czas do 31 marca. Muszą jednak przedstawić niezbite dowody fałszerstwa, a o to będzie bardzo trudno. Jak bowiem udowodnić celowość odcięcia prądu w konkretnej komisji wyborczej? Zwłaszcza że w całym kraju było ich ponad 176 tys.? Albo polityczną motywację pobicia? Czy niezgodność odcisku palca z danymi głosującego? Jeśli Obi i Abubakar nie znajdą jakiegoś dowodu systemowego oszustwa, czegoś na kształt dezinformacji sponsorowanej spoza świata polityki, nie odwrócą wyników wyborów.

Przynajmniej na razie wszystko więc wskazuje, że 29 maja Tinubu zostanie zaprzysiężony na prezydenta Nigerii. Co to oznacza dla kraju? Według jego programu wyborczego – poprawę gospodarki. Jednym z głównych postulatów była reforma sektora energetycznego, nie tylko pod względem jego wydajności, ale i bezpieczeństwa. Brzmi to paradoksalnie, lecz Nigeria, 14. największy producent ropy naftowej na świecie, wcale tak dużo na jej eksporcie nie zarabia, również z powodu kradzieży z rafinerii i spuszczania paliwa z rurociągów.

Będzie też Tinubu prezydentem probiznesowym. W latach 1999-2007 gubernator prowincji Lagos, gospodarczego koła zamachowego całego kraju, jako samorządowiec dał się poznać właśnie jako polityk czuły na potrzeby społeczności biznesowej, często kosztem reform w polityce społecznej, ochronie zdrowia czy edukacji. Lagos to dzisiaj jedno z centrów technologicznych całego kontynentu afrykańskiego, tutaj, jak zauważa magazyn „Forbes”, powstaje najwięcej ciekawych afrykańskich start-upów. Czym innym jest jednak zarządzanie relatywnie bogatą częścią kraju, a czym innym całą republiką, zwłaszcza tak zróżnicowaną i niestabilną jak Nigeria.

Chodzi nie tylko o gigantyczną populację, ale też o zróżnicowanie językowe. Językiem oficjalnym jest wprawdzie angielski, ale aż 60% uczniów nigeryjskich szkół ma problemy ze zdaniem państwowego egzaminu z tego przedmiotu. Ponad 100 mln osób równolegle posługuje się pidginem, kreolską hybrydą kilku języków, opartą częściowo na angielskim i wywodzącą się z czasów kolonialnych. Inne języki także mają kilkudziesięciomilionowe grupy użytkowników w życiu codziennym, co jest być może szczegółem, ale dość ważnym w kwestii biurokracji i sprawnego zarządzania państwem.

Wreszcie w tej wyliczance pojawia się problem, o którym w Nigerii wszyscy wiedzą, ale nikt nie chce mówić o nim głośno: Boko Haram i islamski terroryzm. Dla Buhariego był to jeden z priorytetów prezydentury, ale wielkich sukcesów na tym polu nie osiągnął. Islamiści nadal regularnie atakują świeckie szkoły, zwłaszcza te, do których uczęszczają dziewczynki. Edukacja jest kluczowa dla powstrzymania przeludnienia Nigerii, według statystyk Narodów Zjednoczonych każde kolejne cztery lata spędzone w szkole przez dziewczynkę z tego kraju przekładają się na jedno dziecko mniej, które później urodzi. Boko Haram wciąż jednak kontroluje spore terytoria na północnym wschodzie, całkowicie zakazując tam zachodniej (czyli otwartej dla kobiet) edukacji.

W dodatku islamistyczne ugrupowania w ostatnich latach pączkują – coraz większym zagrożeniem dla bezpieczeństwa publicznego jest tzw. ISWAP, czyli Zachodnioafrykańska Prowincja Państwa Islamskiego, nowa organizacja, która odłączyła się od Boko Haram siedem lat temu. Tinubu, polityk spod znaku prawa i porządku, chce otwarcie walczyć z terroryzmem, ale nie będzie w stanie tego zrobić bez pomocy Zachodu. A szanse na to są mniejsze niż dotychczas, głównie z powodu zaangażowania USA i państw europejskich w dozbrajanie Ukrainy. Nigeryjska armia jest przeżarta korupcją, niedofinansowana i ma przede wszystkim za mało ludzi, by prowadzić wojnę z partyzantką. Jeśli więc Nigeria rzeczywiście ma być lustrem, w którym odbija się przyszłość całego kontynentu, z całą pewnością nie będzie to przyszłość ani prosta, ani bezpieczna.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. East News

Wydanie: 11/2023, 2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy