Mój syn – ksiądz Jerzy

Mój syn – ksiądz Jerzy

Rodzina Popiełuszków jako jedyna we wsi założyła sobie dzwonek, by bronić się przed intruzami – Za komuny naszą wieś przezywano Moskwą – w co drugiej chacie partyjny lub ormowiec siedział. A dzisiaj mówią o nas Watykan – bo ściągają tu niczym do apostolskiej stolicy pielgrzymki z całego kraju. Lecz tak naprawdę świętości u nas mało, więcej tu diabłów niż aniołów się znajdzie – powiada leciwy mieszkaniec Okopów, rodzinnej wsi księdza Jerzego Popiełuszki. Miejscowość położona wśród piaszczystych wzgórz właściwie wymiera. Na gospodarstwach sami starzy chłopi pozostali, brat z bratem, syn z ojcem lub z matką staruszką. Pięć domów w samym środku wsi zupełnie opuszczonych straszy zawaleniem, reszta, z liszajami brązowej farby na deskach i z białymi, rzeźbionymi obramowaniami okien, niczym z rosyjskich bajek, trzyma się na słowo honoru. W ogródkach krzyże upstrzone wstążkami i bukietami sztucznych kwiatów mienią się kolorami w lutowym słońcu. Dom Popiełuszków jest inny – z zewnątrz prezentuje się nawet dostatnio. Na błotnistym podwórku gromada kaczek tapla się w kałużach, pod stodołą groźnie poszczekują dwa psiska, a w oborze porykuje bydło. Naciskam dzwonek. W drzwiach staje mężczyzna do złudzenia podobny do ks. Jerzego. Te same faliste, ciemnoblond włosy, pociągła, blada twarz, szaroniebieskie oczy, tylko nieco niższy. Rozmawiamy w progu, on wyraźnie poirytowany zacina się nerwowo, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Właściwie to się śpieszy, a zresztą i tak nie powiedziałby ani słowa, a matki nie ma, wyjechała do Warszawy na uroczystości związane z zakończeniem procesu beatyfikacyjnego. Do ojca też mnie nie wpuści, bo staruszek schorowany, nerwowy, jeszcze kulasem by mnie trącił. Przez tę popularność tylko bardziej cierpi. Wciskają się do domu różni ciekawscy i dziennikarze żądni sensacji. Wypytują, nagabują, pstrykają, a potem cała Polska jakieś banialuki czyta, że podwórko wyasfaltowane, chata jak spod igły, a rodzina żyje niczym pączki w maśle. Wystarczy się tylko rozejrzeć dookoła, żeby stwierdzić, że to nieprawda, nieprawda, co boli w dwójnasób. Twarzą w twarz z Marianną Popiełuszko Właściwie nie wiem, dlaczego zdecydowała się na tę rozmowę. Prowadzi mnie bez słowa do pokoju. Wewnątrz bardziej niż skromnie, pod oknem stary stół, tuż obok dwie kanapy, szafa, a na niej ogromne zdjęcie ks. Jerzego. – Wszystko się sypie – mówi, wskazując palcem spękane ściany. – Syn remontuje, ile tylko może, ale na niewiele się to zdaje. Nie jest wylewna. Mówi krótko, półsłówkami. Rozmawiamy o zakończonym właśnie procesie beatyfikacyjnym, o tomach akt, nagraniach, dowodach, które już niedługo będzie rozpatrywać papieska komisja. Nie pada nawet jedno zdanie o tragedii sprzed prawie 17 lat, tak jakby wcale jej nie było, jakby nigdy się nie wydarzyła. Kiedy próbuję o niej wspomnieć, atmosfera gęstnieje. – Po co to wciąż się pytać i pytać – protestuje. – Jedynie odnawia się starą ranę, a ta rana jest i zawsze będzie, bo kto może coś takiego zapomnieć… O mordercach syna nie chce nawet słyszeć, ich nazwiska po prostu nie przechodzą jej przez gardło. – To nie moja sprawa – prawie krzyczy. – Ja ich nie osądzam, śmierci niczyjej nie żądam, ale nigdy, przenigdy nie chcę ich widzieć… Rozmowę przerywa nam Stanisław Popiełuszko, który wpada do pokoju zdenerwowany, najpierw patrzy z wyrzutem na matkę, następnie na mnie wrogo, przez chwilę cenzuruje każde nasze słowo, a potem jakby na znak protestu trzaska za sobą drzwiami. Siedzimy tak naprzeciw siebie napięte, ścienny zegar monotonnie odmierza minuty, za ścianą pojękuje ojciec księdza. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że i jego krzyki mają za zadanie mnie stąd jak najszybciej wypędzić. Marianna Popiełuszko milczy uparcie, patrząc gdzieś przed siebie obojętnie, spracowane dłonie, splecione na kolanach, spod niebieskiej chustki wymykają się kosmyki siwych włosów. Nie, więcej już nic nie powie, nie da się namówić na żadne wspomnienia, chociaż pamięta wszystko, każdy szczegół, każdy jego gest, uśmiech, przyzwyczajenie. Lecz nie będzie tu tego znów wywlekać, analizować, badać. Nie może sobie na to pozwolić, cały dom teraz na jej głowie, musi obrządku dopilnować, obsłużyć chorego męża, jedzenie wnukom przyszykować. Wcale nie mówi o nim jak matka o synu,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2001, 2001

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman