Teatr, co wyszedł do ludzi

Teatr, co wyszedł do ludzi

Legniccy aktorzy mówią, że ich teatr jest podobny do Obywatela M. Pracował na swój sukces i go osiągnął

Teatr Modrzejewskiej mieści się w samym sercu miasta – na legnickim rynku. Na budynku z 1842 r. wisi wielki transparent: „Pomóżcie swojemu teatrowi spłacić kredyt”. Kłopoty finansowe ma wiele instytucji kulturalnych w Polsce. Mało która może z dumą powiedzieć, że nie jest obca mieszkańcom, jest „swoja”.
W Legnicy ludzie nie mieli nawyku chodzenia do teatru. Trzeba było ich przekonać, że 160-letni budynek nie jest świątynią, miejscem dla wybranych. Aktorzy, a później całe przedstawienia zaczęły wychodzić do ludzi. – Był program „naznaczania przestrzeni miejskich”. Zaczęliśmy je przywracać ludziom. Tak było z koszarami pruskimi, później radzieckimi, które w 1993 r. przejęło miasto. Zdobyliśmy je „Koriolanem” Szekspira. Ludzie z nami tam przyszli, bo ciekawiło ich to miejsce – mówi Jacek Głomb, reżyser, dyrektor teatru.
„Złego” Tyrmanda grali w fabryce amunicji, „Trzech Muszkieterów” i „Don Kichota Nocą” w Zamku Piastowskim, „Pasję” w kościele ewangelicko-augsburskim, „Hamleta” w domu kultury. Widzowie, chodząc wraz z teatrem po mieście, odkrywali na nowo jego pogmatwaną historię. W październiku 2000 r. w dawnym kinie Kolejarz odbyła się premiera „Ballady o Zakaczawiu”. Dzielnicy o złej sławie, pełnej typów spod ciemnej gwiazdy i podejrzanych interesów. Pękła bariera między mieszkańcami dzielnicy a aktorami. – Uwielbiam tam grać. Ludzie siedzą, palą papierosy, piją piwo, szepczą. Ale nie ma chamstwa. Robią to bardzo dyskretnie – mówi Ola Maj, która grała towarzyszkę Alojzę Banachową.
Scenariusz do „Ballady” powstał na podstawie autentycznych opowieści legniczan. – Ludzie pili wódkę i dzwonili do mnie: „Czy ma pan taki wątek? To musi go pan mieć, bo my tu w domu gadamy”. Parę takich wątków wprowadziłem – opowiada Jacek Głomb.
Ten spektakl pisała Legnica. Bo w Legnicy każdy jest z Zakaczawia. Albo stamtąd się wyprowadził, albo tam mieszka jego kuzyn, albo chodził do dziewczyny czy kina Kolejarz. Mieszkańcy pomagali też zgromadzić rekwizyty do spektaklu. – A po emisji „Ballady” w telewizji nie mogłem przejść z teatru do mieszkania oddalonego o 300 metrów dalej. Ludzie ściskali mi dłoń, gratulowali, ale też ganili – mówi Głomb.
Iza Sadurska w legnickim miesięczniku „Wersja” napisała: „Tymczasem my, rozparci wygodnie w fotelach, patrząc na ekran, z rozkoszą smakowaliśmy mało nam dotychczas znane uczucia satysfakcji i dumy”.

Cudu nie będzie

Zakaczawie nie wygląda dumnie. Odrapane mury, powybijane szyby. Ozdobą bram są grupki pijących piwo. – Tak. Widzieliśmy. Bardzo nam się podobało. To dobrze, że teatr coś robi. Wreszcie było słychać o Legnicy. Nie wszystko prawda, co pokazali. Inaczej było – mówią ludzie.
Optymizm się kończy, gdy wzrok wędruje za okno. W hotelu kolejowym nie zamieszka nikt spragniony egzotyki dzielnicy cudów, bo żaden się nie zdarzy.
W sklepie Henryka Pięty błyszczy motor junak produkcji koreańskiej. Nie pasuje do tego miejsca. Podobny do harleya, jest jak marzenie o wolności. O wyjeździe. Niektórych to w ogóle nie obchodzi. – Ta dzielnica umiera. Codziennie ze trzy osoby. Tu mieszkają sami starzy ludzie. Młodzi się wyprowadzają albo pracują po siedem miesięcy w Niemczech. Jest dużo pustostanów, kilka kamienic wyburzono, czekają następne. Kiedyś było tu dziesięć piekarni, teraz zostały trzy. Ja też pociągnę z rok może – mówi dzierżawca hotelu, Tadeusz Klimas.
Iza Sadurska uważa, że to wina systemu komunikacyjnego. Powstały nowe dzielnice i autobusy puszczono inną drogą. Zakaczawie zostało z boku.
Być może o zmianę tras linii autobusowych będzie walczyło powołane po sukcesie „Ballady” stowarzyszenie Zakaczawie. 20 osób chce pomóc dzielnicy. Może jest jakaś szansa?

M jak everyman

W barze, w budynku firmy zajmującej się ściąganiem długów, Jacek Głomb ma nieformalne spotkanie. – Może uda mi się załatwić jakieś pieniądze na teatr.
W Legnicy są tylko odziały banków wrocławskich albo warszawskich. To utrudnia uzyskanie kredytu. Trwają rozmowy z KGHM Polska Miedź na temat sponsorowania teatru. Może uda się połączyć interes największej firmy w regionie i najlepszego teatru?
Nikt nie przychodzi. Barmanka mówi, że prezes poleciał do Meksyku.
Na wielkim ekranie telewizora leci „Big Brother”. Dwie drużyny walczą o sławę, pieniądze, popularność i karierę. O mechanizmie zupełnie innej kariery jest nowy spektakl Teatru Modrzejewskiej „Obywatel M – historyja”. Głomb, choć przyznaje, że inspiracją do stworzenia postaci głównego bohatera, Ludwika M., był Leszek Miller, twierdzi, że kontekst polityczny nie ma tu nic do rzeczy. M. to każdy – everyman. Nie Dyzma, Lepper czy ktokolwiek inny. – To człowiek, który konsekwentnie i niekonsekwentnie pracował na to, gdzie jest w tej chwili – mówi Jacek Głomb.
Spektakl nie jest próbą dokumentacji, farsą, tragedią ani komedią. To opowieść o ludzkich losach. Wesoła i smutna zarazem. Bliska twórczości Hrabala. – Ja to nazywam jedną formułą: komediodramatem – mówi Jacek Głomb.
Po „Balladzie” chcieli zmierzyć się z tematem współczesnym, odchodząc od problematyki lokalnej. Autorem scenariusza jest młody warszawski aktor Maciej Kowalewski. Świat w przedstawieniu będzie odrealniony. Bez czasu i miejsca. Nawet instrumenty, na których ma zagrać zespół Obywatela M., nie będą prawdziwe.
– Jest taki pomysł, żebyście zagrali na deskach – mówi Jacek Głomb podczas próby czytanej.
– Teatru Narodowego! – rzuca ktoś i wszyscy się śmieją.
– Nagrajmy naszą muzykę, a zagramy na deskach – proponuje Marek Sitarski, aktor.
– A nie lepiej coś z tych desek wydobyć? – kontruje aktor Przemysław Bluszcz. – Można mieć deskę, ponacinać w niej rowki.
– A co z perkusją?
– Dwa patyki zamiast pałeczek i jest OK.
– Zgadzam się, ale szkoda. Zżyliśmy się z tymi instrumentami – rozczula się Sitarski.
– Pojedziecie na targ i sprzedacie albo założycie zespół. Nagramy was. Albo jakiś lepszy zespół – mówi Głomb stanowczo.
– Nie, Jacek, to fajnie wyszło – przekonuje Sitarski.
– Chciałem was trochę wkurzyć – śmieje się Głomb.
Widać, że są zespołem. Realnym. Choć nie takim jak w teatrach, gdzie występują wielkie gwiazdy. Są jak drużyna. I w teatrze, i poza nim. – To ma dwie strony. Dobrą, bo gadamy sobie. Złą, bo imprezujemy. Udało się w tym teatrze znaleźć taką dobrą proporcję. Są dni pracy i dni bawienia. To też kwestia dojrzewania. Mądrze się razem starzejemy – mówi Głomb.
Są ze sobą już siedem lat. Przywędrowali z różnych miast: Wrocławia, Wałbrzycha, Krakowa. Przez ten czas zapuścili korzenie. Mają rodziny, dzieci, dom. To nie jest komuna.

W kotle

„Księżyc” to trzy klatki schodowe na legnickim osiedlu, zamieszkane przez aktorów. Blok z wielkiej płyty. Rzeczywistość, nie teatr. Dziś są urodziny Michała. Jest wino i dobre humory. Żartują, że jak będzie wspólnota mieszkaniowa, to dopiero się będą kłócić. Nigdy nie podejmą wspólnej decyzji.
Marek Sitarski w „Balladzie” grał Anatola Skazę, trenera bokserskiego. Chodził sztywny i wyprostowany. Teraz jest lekko przygarbiony, jak każdy gitarzysta. Wystawia recital „Smażone pomidory” ze swoimi piosenkami. Na przykład takimi: „Usiądź tu jeszcze w kuchni, razem zapalimy papierosa. Stać nas na ten gest. Nie mów mi już. Jeszcze w kuchni razem”.
Sitarski wychodzi zapalić na korytarz. – Jestem tak wychowany – mówi. Gabrysia uśmiecha się: – Tylko szkoda, że dym leci na górę.
– Żyjemy trochę w kotle, kłótnie są nieuniknione. Jak miałem próby, sąsiedzi się burzyli – mówi „Sitar”.
– Prawda, że się nie lubimy czasem, że się kopiemy po kostkach – przytakuje Przemysław Bluszcz, który grał w „Balladzie” złodzieja Benka Cygana.
Ela z klubu Gońca Teatralnego – teatru młodzieżowego przy Teatrze Modrzejewskiej – ma na ramieniu przypiętą karteczkę: „Jeśli masz numer telefonu 605…… to: 1. nie odzywaj się do mnie, 2. trzymaj się z daleka”. Denerwuje się na myśl o pewnej dziewczynie. – Nie znoszę jej. Rozmawiała z chłopakiem, za którym szaleję – tłumaczy Ela. Chwilę później, na próbie, mówi kwestię: – Kocham cię, świat jest piękny – naprawdę przekonywująco.

Tylko nie w Warszawie

Teatr Modrzejewskiej jest podobny do Obywatela M. Konsekwentnie pracował na swój sukces i go osiągnął. – Tylko działamy w innej materii niż pan M. Wpływ M. na świat jest daleko większy niż mój – zastrzega Jacek Głomb.
Agnieszka Stawińska ma 24 lata, piękny uśmiech i kucyki. Jej przygoda z teatrem rozpoczęła się już w trzeciej klasie szkoły średniej, kiedy przyszła na spotkanie Gońca. Teraz, wraz z Joanną Gonschorek, która w „Balladzie” grała Różę – siostrę Benka, zostały zaproszone ze swoim przedstawieniem na Festiwal Malta w Poznaniu. – Kiedy ludzie dowiadują się, że przychodzę do naszego teatru, który jest cudowny, to od razu mówią: „Kariera!”.
W odróżnieniu od M. nikt nie marzy o karierze w Warszawie. Przynajmniej nie za wszelką cenę.
Przemysław Bluszcz: – Gdzie miałbym tam pojechać? U kogo zagrać? Fajnie, coś tam sobie u Cywińskiej zagrałem. Tak jak „Koriolan” się kończy. Wygnali go z Rzymu i mówi: „Jest świat gdzie indziej”. Wszędzie jest świat, nie ma go tylko w Warszawie.

 

 

 

Wydanie: 16/2002, 2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy