Morze, nasze morze

Morze, nasze morze

Wskakujemy do Bałtyku

Z opisem podwodnych dziwów nie jestem oryginalny. Każdy kojarzy Juliusza Verne’a i jego „20 000 mil podwodnej żeglugi”, choć zdaje się, że w oryginale były to ligi morskie, miara już zapomniana. Jeszcze bardziej zapomniana jest książka „Głębiny” naszego znakomitego zoologa i współtwórcy ochrony przyrody, Michała Siedleckiego, pisana przed odzyskaniem niepodległości (drugie wydanie miało miejsce już w wolnej Polsce). Uczony o międzynarodowej sławie próbował sił w literaturze, pisząc powieść fantastyczno-naukową dla młodzieży – chciał jej przybliżyć przyrodę i zachęcić do wyboru zawodów przyrodniczych. Jeden z rozdziałów poświęcony jest bałtyckiej przyrodzie i polskiemu wybrzeżu. Powieść może ustępuje książce Verne’a pod względem fabularnym, ale co do opisów technicznych nieistniejących urządzeń – obaj autorzy są porównywalni, z tym że statek podwodny naszego rodaka wzorowany jest na orzęskach. Pod względem opisów przyrodniczych zaś to Siedlecki dzierży palmę pierwszeństwa.

Sam Siedlecki, poza zoologią, biologią morza i ochroną przyrody, powinien zapisać się w pamięci jako człowiek, który wraz z prof. Franciszkiem Krzyształowiczem opisał patogenezę kiły i biologię powodującej ją bakterii – krętka bladego, a z odkrywcą samego krętka, Fritzem Schaudinnem, przyczynił się do wyjaśnienia patogenezy malarii. 6 listopada 1939 r. został aresztowany w Sonderaktion Krakau, wymierzonej w krakowskich akademików, których osadzono w Sachsenhausen. Większość z nich odzyskała wolność po międzynarodowej interwencji dyplomatycznej, niestety Siedlecki zwolnienia nie doczekał.

Zimowe i letnie

Ale do rzeczy, zacznijmy od obserwacji na powierzchni wody. Jestem miłośnikiem zimowego morza, kiedy można spotkać ptaki morskie, dla których jesteśmy ciepłym krajem, choć niektóre odbywają lęgi na północnych wybrzeżach Bałtyku, a nawet na Rugii i Bornholmie. By zobaczyć takich gości, najlepiej wybrać się na obserwacje krótko po sztormie, który spycha ptaki ku wybrzeżu. Kiedyś jedno z moich zajęć zawodowych pchnęło mnie do Trójmiasta akurat po zimowym sztormie. Oj, miałem wówczas obserwacji co niemiara: nurzyki (krewni maskonurów, zresztą inni ich krewniacy, a sporadycznie nawet sami właściciele barwnych dziobów zapuszczają się na polskie wybrzeże), markaczki, uhle, lodówki czy edredony (morskie kaczki zimujące na morzach).

Zimą można też skorzystać z rejsów na ptaki. Wyjątkowi szczęśliwcy w czasie rejsów po Bałtyku dostrzegą morświna, jedynego stale żyjącego w Bałtyku walenia, bliskiego krewnego delfinów – w przeciwieństwie do nich morświny unikają towarzystwa ludzi. Zresztą niechętnie dłużej przebywają przy powierzchni, toteż spotkaniem z nimi mogą się pochwalić nieliczni. Niestety, ssaki te niemal wyginęły w Bałtyku, dawniej były celowo tępione, dziś to raczej przypadkowe ofiary sieci rybackich. A życie w jednym z najgęściej wypełnionych statkami akwenów nie należy do łatwych, nieustanny hałas dezorientuje zwierzęta posługujące się echolokacją. Swoje dokładają zanieczyszczenie wody i ubytek ryb, którymi żywią się te ssaki. W efekcie bałtycka populacja stanęła na krawędzi zagłady, jej liczebność przed niemal dekadą oszacowano na mniej niż 500 osobników!

Pamiętam rozmowę z nieżyjącym już prof. Krzysztofem Skórą, twórcą fokarium w Helu, który o bezczynności władz w sprawie morświnów powiedział, że nasi politycy nie dojrzeli do tego, że w XXI w. utrata dużego gatunku ssaka jest na arenie międzynarodowej obciachem dla państwa, które do tego dopuściło. Cóż, od tego czasu minęło niemal półtorej dekady i nic się nie zmieniło.

Tymczasem w środku lata również warto wypatrywać ptaków na tafli morza. Z pewnością przy brzegach będzie wiele kaczek, głównie krzyżówek, ale przy odrobinie szczęścia może nam się przytrafić np. edredon, uchodzący za ptaka o najcieplejszym pierzu – wykonuje się z niego odzież dla polarników. Gdy kilka lat temu płynąłem promem na Bornholm, przytrafiła mi się para uhli. Poza kaczkami spotkamy wszechobecne mewy, w większości srebrzyste i śmieszki, ale przy odrobinie wysiłku poznamy mewy białogłową, czarnogłową, małą czy siwą. Ponadto perkozy dwuczube i łabędzie, choć to też raczej ptaki przybrzeżne.

Jeśli zejdziemy pod powierzchnię wody, świat ryb nie będzie już tak bogaty jak w powieści Siedleckiego, kiedy to morze wydawało się niewyczerpywalnym dobrem. Akurat autor „Głębin” powinien zdawać sobie sprawę z ubywania bałtyckich zasobów, tym bardziej że pierwsze ślady świadomości zjawiska znajdziemy już w średniowieczu. Wówczas Krzyżacy wprowadzili pierwsze zasady ochronne w połowach jesiotrów. Niestety, jesiotry w Bałtyku właściwie wyginęły, ostatni w Wiśle (to ryby dwuśrodowiskowe, żyją w morzach, ale na tarło płyną do rzek) w 1965 r., a ostatni w Bałtyku i jego rzekach w roku 1996. Wówczas też okazało się, że wbrew temu, co myśleliśmy, bałtyckie ryby należały do gatunku jesiotr ostronosy, a nie zachodni.

Łowione u nas niekiedy jesiotry to uciekinierzy z hodowli, najczęściej międzygatunkowe hybrydy, które dają wyższe przyrosty mięsa w stosunku do dzikich pobratymców. Jednak od 1996 r. Instytut Rybactwa Śródlądowego w Olsztynie z Instytutem Ekologii Wód i Rybactwa Śródlądowego w Berlinie prowadzą akcję restytucji tych ryb w bałtyckich wodach. Osobniki są znakowane, stąd prośba naukowców, by schwytane jesiotry wypuścić (swoją drogą to gatunek podlegający ochronie od 1936 r.) i powiadomić olsztyńskich naukowców o szczegółach zdarzenia (stosowny formularz zamieszczony jest na stronie instytutu).

Miejmy nadzieję, że ryby te znów będą cieszyły nasze oko, a z czasem może i podniebienie, jeśli gatunek się odrodzi. Ikra jesiotrów jest niemal mitycznym przysmakiem, kosztującym fortunę, ale i mięso cieszy się uznaniem, a jest go sporo, ryby te bowiem mogą dorosnąć do 4 m długości i 350 kg wagi. Problem w tym, że obecna władza ma zamiar wylać jesiotry z kąpielą. Choć na program wydano miliony złotych, to kolejne biliony rząd chce utopić w programach dewastacji polskich rzek, kryjących się pod przyjaźnie brzmiącymi hasłami „użeglownienia” i „retencji”.

Dorsze na krawędzi

Innych ryb też ubyło, najlepiej to widać na przykładzie dorszy, które w Bałtyku są na krawędzi zagłady i niestety wiele wskazuje, że się z niej zsuną. W tym fatalnym położeniu znalazły się przez nadmierne połowy i protesty państw bałtyckich przeciw zakazowi połowów (w czym Polska przodowała); kiedy wreszcie zakaz przegłosowano, niewiele ryb doczekało ochrony. Swoje dołożyły zanieczyszczenia wód, a także zmiany klimatyczne, które ograniczyły ilość wlewów z Morza Północnego do Bałtyku. Właśnie te wlewy w znacznej mierze decydowały o liczebności ryb rozmnażających się w bałtyckich głębinach, a do takich należą dorsze. Co kilka lat potężne sztormy na Morzu Północnym wprowadzały zasolone i dobrze natlenione wody do najmniej słonego morza świata. Skoro jesteśmy przy „naj”, warto wspomnieć, że to zarazem najmłodsze morze, zrodzone po ostatniej epoce lodowcowej. Ma to swoje konsekwencje, o których za chwilę. Co istotne dla dorszy, wspomniane wlewy stają się coraz rzadsze. Konsekwencje naszego majstrowania przy klimacie będą poważniejsze w nieodległej (geologicznie) przyszłości. Choć poziom wód morskich generalnie się podniesie, Bałtyk zapewne zmieni się ponownie w słodkie jezioro – gdy stopnieją skandynawskie lodowce, półwysep uwolniony od ciężaru zacznie się unosić i zamknie cieśniny duńskie. Już widzę głupawe uśmieszki denialistów, czyli ludzi kwestionujących ustalenia naukowe, ale coś takiego wydarzyło się 9 tys. lat temu. Gdy tamtejsze lodowce w znacznej części stopniały, Skandynawia się uniosła, odcinając ówczesne Morze Yoldiowe i zmieniając je na tysiąc lat w Jezioro Ancylusowe (ochrzczone tak od naukowej nazwy rodzaju ślimaków, do którego należy przytulik strumieniowy; możecie go znaleźć we wszelkich słodkich wodach, nawet w ubogim Morskim Oku, nazwa morza zaś pochodzi od pewnego gatunku małża).

Bałtyckie dorsze, wskutek niskiego zasolenia, rosną wyraźnie mniejsze niż w pełnosłonych akwenach. To samo dotyczy innych organizmów, np. śledzi czy spokrewnionych z nimi szprotów. Śledzie z Morza Północnego osiągają 30, a nawet 45 cm, bałtyckie są dużo mniejsze, a we wschodnim Bałtyku wykształcił się skarlały podgatunek, zwany sałaką lub śledziem bałtyckim, którego olbrzymy osiągają zaledwie 24 cm. Ryby te masowo poławiano w latach 70. i 80., kiedy ich połowy dochodziły do 400 tys. ton. Dziś rybacy o takich połowach mogą tylko pomarzyć.

Małże et consortes

Karłowacenie dotyka nie tylko ryby, przykładowo zasiedlająca przybrzeżne podmorskie łąki krewetka bałtycka ma góra 6 cm, jej krewniaczki w Morzu Północnym mierzą 2 cm więcej. Jeszcze lepiej widać to na przykładzie omułków jadalnych – tych czarnych małży, które znajdujemy na plażach. W Europie Zachodniej są popularnym daniem, bałtyckie nie osiągają rozmiarów budzących zainteresowanie szefów kuchni.

Jeszcze ciekawiej prezentuje się inny małż naszego morza, sercówka drobna. To endemit, czyli poza Bałtykiem nie spotkamy jej nigdzie na świecie. Sercówki to chyba najczęściej zbierane na pamiątkę muszelki, mają kształt serca, z prążkami na skorupce. Zbieramy zwykle sercówki pospolite, które są euryhaliczne, co oznacza, że tolerują znaczne różnice w zasoleniu wód. W Bałtyku nie przekraczają 3 cm, podczas gdy w morzach pełnosłonych ich średnica to nawet 5 cm. Z nich właśnie wyewoluowały sercówki drobne, osiągające zaledwie 1 cm i żyjące góra półtora roku. W ciągu ledwie kilku tysięcy lat pod wpływem środowiska wykształcił się nowy gatunek! Z ciekawostek – małże te przyczepiają się do dna bisiorem, wytworem własnych ciał, który od starożytności pozyskuje się i tka z niego jedne z najdroższych tkanin świata. Obecnie to rzadkość, ale załoga kapitana Nemo, która zerwała związki z lądem, była odziana w tkaniny z bisioru.

Z kolei do małży przyczepiają się pąkle – te małe, białe twory, które najlepiej widać na czarnych muszlach omułków, ale znaleźć je możemy na wszelkich twardych zanurzonych przedmiotach, takich jak gałęzie, burty statków czy elementy ochrony nabrzeża. Wielu ludzi bierze je za jeszcze jedne małże, w rzeczywistości są to skorupiaki, które jako dorosłe osobniki wiodą osiadły tryb życia. Z wapiennych osłonek wysuwają tylko sześć par odnóży, którymi odfiltrowują pokarm z wody. A właściwie nie tylko, bo u tych zwierząt dochodzi do zapłodnienia wewnętrznego – nie mogą, jak koralowce czy gąbki (też spotykane w Bałtyku, a nawet w naszych wodach słodkich) wypuścić gamet do wody i liczyć na łut szczęścia. Panowie muszą trafić gdzie trzeba. By odnaleźć partnerkę, wysuwają penisa, znacznie dłuższego niż odnóża filtrujące, i nim wyszukują samice w sąsiedztwie.

Pąkle znajdziemy głównie w strefie przybrzeżnej, podobnie jak najbardziej znane polskie meduzy – chełbie modre. Od kilku lat spotykam się z obawami ludzi, że zostaną poparzeni przez te małe i niegroźne zwierzęta. Nasze meduzy żywią się zawiesiną i drobnymi organizmami, które przyklejają się do ich płaszcza, a następnie ze śluzem zsuwają się ku otworowi gębowemu. Ale by pozostawić w Czytelnikach ziarno niepokoju, wspomnę, że na pełnym morzu, choć bardzo rzadko, można się zetknąć z okrytą złą sławą bełtwą festonową. Zwykle jej średnica nie przekracza pół metra, ale największe znane osobniki mierzą 2 m i mają 30-metrowe czułki. To ona była morderczynią w jednym z opowiadań o Sherlocku Holmesie Arthura Conan Doyle’a. W rzeczywistości jej jad nie zagraża życiu człowieka, choć poparzenia są bardzo bolesne.

Mali drapieżnicy

Wiele osób uważa bełtwę za nazbyt egzotyczną, by mogła zamieszkiwać nasze morze. Ale takich niespodzianek mamy więcej. Rozgwiazda? Proszę bardzo, rozgwiazda czerwona, skoro mieszka na niemal całej kuli ziemskiej, to dlaczego miałaby sobie odpuścić Bałtyk? Rzecz jasna, nie osiąga tak imponujących rozmiarów jak w morzach pełnosłonych, ale i jej ofiary są znacznie mniejsze. Dobrze przeczytaliście, ofiary, te niepozorne zwierzęta są drapieżnikami. W ich menu dominują małże, do których skorupy przylegają nóżkami ambulakralnymi (w pewnym uproszczeniu to takie skórne wypustki, napędzane płynem, łatwo je zauważyć, obserwując rozgwiazdę spacerującą po szybie akwarium) i ją rozwierają. Wystarczy, że rozgwiazda uchyli muszlę na milimetr, wówczas wynicowuje żołądek i wpuszcza go do wnętrza domostwa i zarazem szkieletu ofiary.

Rozgwiazdy znajdziemy tylko w zachodniej części akwenu, po wysokość Kołobrzegu, dalej jest dla nich za słodko, podobnie jak dla przejrzystek. Te ostatnie to nasze krewniaczki, podobnie jak my (a także lancetniki, ryby czy ptaki) są strunowcami, czyli mają strunę grzbietową przynajmniej w pewnym momencie życia (u nas zanika na etapie płodowym, zastępuje ją kręgosłup). Przejrzystki lubią twarde dno, na którym wiodą życie osiadłe, odfiltrowując pokarm. Ponoć są jadalne i smaczne, co z kolei upodabnia je do kraba wełnistoszczypcego. Po prawdzie jada się go wyłącznie w Chinach, ale może i u nas znajdą się amatorzy? Niestety, to przybysz na gapę z Dalekiego Wschodu, u nas wypiera rodzime gatunki skorupiaków, niszczy roślinność (jest wszystkożerny, ale preferuje sałatki) i sieci rybackie. Na szczęście w Polsce nie stwierdzono, by się rozmnażał, ale kto wie, co będzie w przyszłości?

Mamy też rodzimego kraba – kraba brzegowego, zwanego zielonym lub raczyńcem jadalnym. Ta ostatnia nazwa mówi wiele, ale nie napalajcie się, w Bałtyku osiąga zaledwie 6 cm średnicy. No i stał się bardzo rzadki, do życia potrzebuje spokojnych plaż, a na naszym wybrzeżu o to trudno. By zakończyć temat rodzimych egzotów, warto wspomnieć, że mamy przedstawicieli koralowców, takich jak ukwiał tęgoczułki. Tęgie czułki z imienia służą do paraliżowania ofiar i skierowania ich ku jamie chłonąco-trawiącej, ale spokojnie, ten zwierz nie przekracza 10 cm wzrostu i 5 cm w talii.

Z rzek do Bałtyku

Teraz egzotyka wylezie z lądu czy raczej z wód słodkich. Pamiętam, z jakim zdziwieniem przyjąłem na studiach informację o połowach szczupaków czy okoni w Bałtyku. Nasze morze jest na tyle wysłodzone, że przy ujściach rzek żyje cała masa ryb słodkowodnych. Podobno niewielki dodatek soli sprawia, że rosną nieco obficiej niż w rzekach czy jeziorach. Niestety, żaden złowiony przeze mnie w morzu okoń nie przekroczył wymiaru ochronnego. Znacznie większe rozmiary osiągnęła babka śniadogłowa, zwana również byczą (można ją kupić jako puszkowane byczki w pomidorach). To gatunek obcy i inwazyjny, a więc zagrażający tutejszej przyrodzie. Podejmowane akcje zachęcające do kupna byczków raczej nie przynoszą pożądanych rezultatów. Sam zwykle kupuję puszkę z obowiązku, ale przysmakiem bym tej ryby nie nazwał, w przeciwieństwie do fląderki.

Pamiętam czasy, gdy w nadmorskich smażalniach królowały flądry. Z tej grupy wyłonił się potem turbot, chociaż jego właściwa nazwa to skarp, a teraz widuję nazwy konkretnych gatunków. Tak, flądra to nie jeden gatunek, ale cztery (w Bałtyku), w dodatku z dwóch rodzin. Flądra pochodzi z niemieckiego i była nazwą handlową ryb charakteryzujących się spłaszczoną i asymetryczną budową ciała. Choć są też ryby mające w nazwie flądrę, to nie występują w Bałtyku. Polskim odpowiednikiem flądry jest płastuga, niestety rzadko używana w mowie. Część larw naszych bohaterek przewraca się na prawy bok (rodzina flądrowatych, choć u storni 70% osobników przewraca się na lewy), a część na lewy (rodzina skarpiowate). Wszystkie są drapieżnikami, mniejsze żywią się planktonem, w miarę wzrostu chwytając coraz większe ofiary, w tym małe ryby.

Niezwykłych istot w Bałtyku jest więcej, z wielu korzystamy, jak ze wspomnianych ryb w smażalni. Inne oddają nam usługi ekosystemowe. Niestety, nasze morze umiera. Może warto przy okazji nabierającej rumieńców kampanii wyborczej pytać naszych potencjalnych przedstawicieli, co zamierzają zrobić z fatalnym stanem polskiego okna na świat.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2022, 33/2022

Kategorie: Zwierzęta

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy