Jak mówić o raku?

Wstrząsające wyznanie Kamila Durczoka poruszyło telewidzów. Jednak dla większości Polaków choroba nowotworowa jest tematem tabu

Na zakończenie „Wiadomości” Kamil Durczok powiedział, że ma raka. Wytłumaczył, że zdecydował się na to wyznanie, by przeciąć najdziwniejsze spekulacje na temat swojego wyglądu. Jego przyczyną nie był zakład, ale chemioterapia. – Wiem, że wygram – dzielnie uśmiechnął się do telewidzów, a następnego dnia dziękował za słowa otuchy.
Najbliżsi przyjaciele i współpracownicy wiedzieli, że „powie to w sobotę”. Mówią, że Durczok chciał wytłumaczyć telewidzom, że z nich nie kpi. Poza tym najzwyczajniej uznał, że jego najżyczliwsza publiczność musi wiedzieć.
Natychmiast zmienił się ton e-maili nadchodzących do telewizji, powtarzało się: „Wracaj do zdrowia, panie Kamilu”. O słowach Durczoka rozmawiają wszyscy. – Ta informacja wzrusza, wywołuje współczucie, chcemy mu dodać sił, zarazem sami się mobilizujemy – tłumaczy prof. Jacek Leoński, kierownik Katedry Socjologii Uniwersytetu Szczecińskiego. – Jednocześnie na tle tych wszystkich afer, agresji i chamstwa, które obserwujemy w polityce, Kamil Durczok wyrasta na jednego z nielicznych w ostatnich tygodniach ludzi, którzy potrafią zachować się godnie.
Również Agata Stafiej z Fundacji Komunikacji Społecznej odwołuje się do godnego zachowania. Żyjemy w rozchwianym świecie, w którym warto by przypomnieć sobie takie podstawowe lektury jak „Dżuma”. Dopiero w skrajnych sytuacjach człowiek dowiaduje się wiele o swoim zachowaniu. Zdaniem Agaty Stafiej, Kamil Durczok pokazał, czym jest godne zachowanie. Równocześnie jego słowa oznaczały coś jeszcze: – „Traktujcie mnie normalnie, chcę pracować”. Teraz to on zastosował wobec nas terapię, próbuje uwolnić nas od lęku.
Kierujący Kliniką Chemioterapii krakowskiego szpitala onkologicznego prof. Marek Pawlicki oglądał „Wiadomości”, w których Durczok złożył swoje wyznanie wiary w zwycięstwo nad chorobą. – Od razu pomyślałem o swoich młodych pacjentach – mówi. – Dla tych chłopców przykład Kamila Durczoka będzie budujący. Wiem przecież, jak pozytywnie reagują na historię Lance’a Armstronga, kolarza, który swoje największe sukcesy, m.in. mistrzostwo świata zawodowców, zdobył już po przezwyciężeniu raka.
Prof. Pawlicki uważa, że w wypowiedzi prezentera bardzo ważny był sygnał „nie wstydzę się tego”. Inny onkolog przyznaje, że ma kilku pacjentów, jak mówi, „ze świecznika”, którzy z Warszawy jeżdżą do niego, na drugi koniec Polski. Boją się, że gdyby dowiedziano się o ich nowotworze, oznaczałoby to kres kariery. Równocześnie prof. Pawlicki przytacza amerykańskie badania pokazujące, że z nowotworem lepiej radzą sobie pacjenci, z którymi lekarze rozmawiają miękko, odpowiadają na pytania, nie nadużywają słowa „na pewno”. Pacjenci otoczeni życzliwością, a ta na pewno towarzyszy Durczokowi.
Choroba dotknęła również Macieja Pawłowskiego, dziennikarza TVN, o amputacji piersi publicznie mówiła i pisała Krystyna Kofta. W Łodzi szybko rozeszła się wieść o dramatycznych problemach Bogusława Meca. Przyjaciele zorganizowali koncert, z którego dochód przeznaczono na leczenie piosenkarza. Koncerty organizowano też, zbierając pieniądze na leczenie nowotworu krtani Jacka Kaczmarskiego. Dla barda „Solidarności” choroba stała się czyśćcem. Podsumował przeszłość, przeszedł długą terapię, na wiele spraw spojrzał z dystansu ocalonego.
Durczok, Kofta, wcześniej Jan Kobuszewski, Anna Seniuk i Krzysztof Kolberger, którzy też publicznie mówili o swojej chorobie. Takie świadectwa popularnych i lubianych osób zawsze są poruszające.
Jan Kobuszewski zachorował 18 lat temu. Na jakiś czas musiał zrezygnować z pracy. Przyznaje, że uratowali go znani profesorowie, których poznał, zanim postawiono diagnozę. Anna Seniuk zaangażowała się w działalność amazonek. Krzysztof Kolberger apelował, by nie uciekać od badań kontrolnych.
Aktorzy wzięli udział w akcji charytatywnej, gdy zbierano fundusze na sprzęt onkologiczny. Hojność Polaków na pewno była wynikiem ich obecności.
O Kamilu Durczoku wiemy jedno – na pewno nie zrezygnuje z pracy. Jego bardzo prosto sformułowane wyznanie nie tylko poruszyło telewidzów. Dla wielu było sygnałem – o tej chorobie można mówić spokojnie i odważnie.
Jednak większość Polaków traktuje słowo „rak” jak tabu. Zapewne dlatego, że lekarze nie potrafili z nimi rozmawiać o chorobie. To lekarze nauczyli ich wstydu, kluczenia, niewymawiania nazwy.
Co roku na raka zachoruje 100 tys. osób. Wiele długo nie będzie wiedziało, co się z nimi dzieje. Nikt im tego jasno nie powie.

Dorosły, czyli nic nie rozumie
Matka błaga o nadzieję. Piotr ma 3,5 roku i białaczkę. – Po każdej godzinie, którą syn przeżyje, niech się pani modli – radzi lekarz, który przed chwilą upewnił się, czy jest wierząca. Kobieta nie wie, co zalecał ateistom.
Inny szpital. – Kuba ma raka, ale ten rodzaj dobrze idzie na chemii – mówił lekarz, nie patrząc w jej stronę, a ona pojęła tylko poszczególne słowa. Zrozumienie sensu zacierał slang wypowiedzi i warunki, w których słuchała. Bo Elżbieta Pomaska-Skrzypczak, matka Kuby, jak każdy petent stała z ręką na klamce, nieśmiało pochylona i popychana przez lekarzy, którzy wchodzili do dyżurki.
Rodzice mówią, że pierwsze słowa o raku ich dzieci były jak kamienie.
– Podejrzewam nowotwór – lekarz rodzinny w małym Górcznie (woj. kujawsko-pomorskie) obejrzał zdjęcie rentgenowskie. Przed nim siedziała 13-letnia Paulina Puławska, która przyszła z matką w banalnej sprawie bolącej nogi, a nie raka. Kilka tygodni później Paulina powiedziała warszawskiemu profesorowi: – Proszę uciąć nogę. Ja chcę żyć.
Złą diagnozę postawiono w Grzybowej Górze koło Skarżyska. 13-letni Kamil przez kilka miesięcy leczony był na zapalenie kości. W Toruniu inny 13-latek, też Kamil, przechodził przez ręce „zwykłych” lekarzy. Do diagnozy pierwsza doszła matka. – Na zdjęciu rentgenowskim zamiast kawałka nogi zobaczyłam puste miejsce – mówi Ewa Kąkolewska, matka Kamila. – I już zrozumiałam, że okłady na spuchnięte miejsce są bez sensu.
Kobiety pierwszą diagnozę otrzymują od lekarza, który coś znalazł w mammografii. Typowy scenariusz: – Proszę się nie martwić – zapewnia – bardzo się spieszę, wszystko będzie dobrze – powtarza. Byleby sobie poszła.
Diagnozę postawioną tuż przed operacją Elżbieta Kozik określa jako precyzyjną i brutalną. Ale jasne przedstawienie sprawy przynajmniej pozwoliło jej podjąć decyzję: – Amputujcie całą pierś, żadnego oszczędzania. Nie chcę chemii ani mdłości.
Niedosyt – tak wspomina rozmowy. Jakieś dukanie, obojętność, banalne pocieszenia, następny proszę. Ale aktualne kontakty z lekarką określa jako doskonałe. Rodzice dzieci również podkreślają, że dziś są pod opieką świetnych lekarzy.
– W chorobie nowotworowej rozmowa jest szczególnie ważna – ocenia Justyna Pronobis, psycholog z Centralnego Szpitala Klinicznego WAM. – Chory wsłuchuje się w intonację, w każde sformułowanie.
Beata Praskura miała 26 lat i dwoje małych dzieci. Powiedziano jej tylko, że ma w sobie obce ciało, które trzeba usunąć. Rozcięto ją na pół, bo to był guz śródpiersia. Dziesięć lat później jej syn, Grzegorz, zapytał tylko: – Mamo, czy ja też mam raka?
Jak to się odbyło? Z opowieści rodziców układa się krótka historia. Nie mają pretensji o warunki – ciągle ktoś wchodził, wychodził. Zwykły polski szpital. – Mam złą wiadomość – powiedział lekarz. Szczegółowo tłumaczył, jak złośliwy jest nowotwór. Szanse określił jako marne. Jego twarz rozpływała się jak gumowa maska.
Nowotwór zmienia pomysły na życie. Elżbieta Kozik zachorowała w 1995 r., dziś należy do Klubu Amazonek, kobiet po amputacji piersi. Elżbieta Pomaska-Skrzypczak założyła fundację pomagającą chorym dzieciom i ich rodzinom. – Moment wypowiedzenia diagnozy jest kluczowy – zapewnia. – Albo lekarz zdobędzie zaufanie i szacunek, albo wywoła blokujący wszystko lęk. Jeszcze gorzej, gdy chce szybko powiedzieć swoje i wykluczyć rodzinę. A przecież poza słowem „rak” jest jeszcze tyle innych, niezrozumiałych. Większość dorosłych nie wie, co to punkcja, wenflon i chemioterapia. W czasie pierwszej rozmowy rodzice rozumieją co dziesiąte słowo. Tymczasem lekarz wygłasza mowę, a potem się dziwi, że niewiele dotarło.
Istnieje coś takiego jak diagnoza po amerykańsku. Przeciwnik nie jest wyolbrzymiany. Pacjent nie ucieka od informacji, stawia czoła i wygrywa.
Beata Praskura próbowała się dowiedzieć, dlaczego nikt jej nie powiedział, że to rak. Obcego słowa, za którym ukryto jej chorobę, musiała szukać w słowniku. W krakowskiej klinice wyjaśniono, że gdy jechała na stół operacyjny, planem lekarzy był jeden dzień, który przeżyje. Może dlatego pani Beata jest zadowolona, że dziś o chorobie Grzegorza powiedziano jej prosto z mostu.

Dziecko, czyli obetnijcie mi nogę
– Ma nie wiedzieć – najczęściej decydują lekarze. Skołowani rodzice godzą się, a potem, gdy dziecko jest już zdrowe, nie chcą wracać do złych wspomnień. Ale prawda o przeszłości czasem wraca. Jeden z chłopców, gdy miał już 16 lat, przyniósł wiadomość od szkolnego lekarza. – To nie mogą być blizny po tej operacji, o której mi opowiadałaś – powiedział do matki z pretensją. – Podobno w karcie mam wpisane coś innego.
Chłopiec jest skryty. Do dziś matka nie wie, czy ma żal o jej wieloletnie milczenie.
Ofiarą bezradności dorosłych pada też rodzeństwo. Te zdrowe, nieprzyzwoicie kipiące życiem dzieci. Odsunięte, zaniedbane, niepoinformowane, co się dzieje w rodzinie. Córka państwa X przestała mówić, zresztą i tak nie miała do kogo. Inna dziewczynka, gdy nie otrzymała odpowiedzi na pytanie, czy też zachoruje, po prostu uciekła z domu. Inna wykrzyczała rodzicom, że marzy o chorobie. Wtedy by ją znowu pokochali.
Myśli o tych wydarzeniach powracają po latach. Bilans jest przeważnie następujący: po raku zostało złe wspomnienie, opuszczenie zmieniło zdrowe dziecko na zawsze.
Brakuje psychologów. Ich pomoc jest bardzo ważna nie tylko dlatego, że rodzice kręcą się w kółko i powtarzają: dlaczego ja? Psycholog ostrzegłby też przed złą falą raka. Choroba często zmienia psychikę – dziecko staje się agresywne, ma kłopoty z koncentracją. Chemioterapia niszczy raka, ale uszkadza też psychikę. – Miał pretensje, wyładowywał się na nas, źle znosił dwudobowe wlewki, czyli „chemię” – wspomina matka jednego z chłopców. – Przez cztery lata intensywnego leczenia mój syn był więźniem choroby. Chciał wiedzieć wszystko. Dziś uczy się, jest w dobrej formie, ale najchętniej spotyka się z kolegami ze szpitala.
– Dzieci przeważnie lepiej przyjmują złą nowinę niż ich rodzice – ocenia psychoonkolog, prof. Krystyna de Walden-Gałuszko. – One nie porównują się z innymi dziećmi, nie pytają „dlaczego ja?”. Są zakotwiczone w teraźniejszości. Czas przyszły to dla nich abstrakcja, nie znają pojęcia nieuleczalności, śmierć jeszcze dla nich jeszcze nie istnieje. Ale sytuacja zmienia się w okresie dojrzewania. Wtedy liczą się wygląd, reakcja otoczenia. A chłopak, który będzie wsparciem dla chorej nastolatki, nie rzuci jej, zrobi więcej niż niejeden psycholog.
Paulina Puławska, ta która tak dzielnie prosiła o amputację, załamała się po wybudzeniu z narkozy. Płakała, ale nie chciała rozmawiać z psychologiem, tylko z lekarzem prowadzącym. Dziś chce przeczytać każdy wynik badania kontrolnego. Jej matka nie wie, czy to dobrze, że wszystko, co najgorsze, dziewczynka usłyszała od obcych.
Teraz Paulina jest zdrowa, do szkoły jeździ na rowerze. Może tylko stała się bardziej nerwowa. Świat dziewczynki jest jak z pozytywistycznej nowelki. Okolica zbierała pieniądze na protezę, z lekcjami, lekturami przychodziły całe klasy i nauczyciele. – Nikt nigdy nie powiedział jej czegoś, co by zabolało – podkreśla matka.
Kamil Kąkolewski z Torunia, ten którego pomyłkowo leczono okładami, swoją siłą zdumiał całą rodzinę. – Będzie dobrze, będę zdrowy – powtarzał. Jego mama nie potrafiła ukryć niepewności, on z wiarą poddawał się leczeniu.
13-letni Grzegorz Praskura miał szczęście. Zmiany okazały się łagodne. Chodzi do szkoły i jak mówi, porusza się w miarę sprawnie, a w specjalnie dopasowanych butach nikt nie zauważy, że jedna stopa jest mniejsza. Chłopiec chce wiedzieć wszystko, wypytuje też matkę, jak to z nią było. – Musiałam mu powiedzieć, że choroba jest dziedziczna – wzdycha kobieta. – Chorował mój ojciec, teraz ja i mój syn. Prosta linia.
W szkole zdarzają się uwagi: „chodzisz jak kaleka” lub „co ci lekarze zrobili?”, ale w sumie nie jest najgorzej. Jednak Grzegorz się zmienił. – Najchętniej przebywa wśród kolegów ze szpitala. Mają podobne problemy, a ich wygląd nie liczy się – wyjaśnia matka. – No i zmienił cel w życiu. Chce studiować medycynę i pomagać dzieciom takim jak on.
Ale bywa, że teraźniejszość jest nadal smugą cienia. Jednemu chłopcu amputowano nogę powyżej kolana. Na chemię jeździ do miejskiego szpitala. Ma przerzuty. Bardzo cierpi. Jak z nim rozmawiać? W domu nikt nie wie. Skupiają się na codzienności – czy kromka chleba ma być cienka, a dżem truskawkowy.

Lekarz, czyli następny proszę
45 minut. Tyle w ciągu całej nauki student medycyny poświęca psychoonkologii, a więc także temu, jak mówić o raku. Tak jest w gdańskiej AM, którą można uznać za uprzywilejowaną, bo na innych uczelniach nikt w ogóle się nie zastanawia, co powiedzieć, a jedynie co wyciąć. Zatem klasyczny lekarz rodzinny w ogóle nie wie, jak rozmawiać o śmiertelnym zagrożeniu. Większość stara się jak najszybciej odepchnąć od siebie chorego. Skuteczną barierą jest skierowanie do innego specjalisty. „Są pewne komplikacje”, „coś widzę”, „trzeba to zbadać” – brzmią najczęściej używane ogólniki. Wśród starszych lekarzy krąży opinia, że przekazanie prawdy byłoby nieetyczne w stosunku do pacjenta. Tyle przed nim cierpienia. Jeszcze dziś zdarza się, że onkolog zapraszany na konsultacje przedstawia się jako np. laryngolog. Oszukańcze uspokojenie. Najłatwiej podobno zmylić chorych na raka płuc. Można im powiedzieć, że mają gruźlicę.
Takim praktykom trudno się dziwić. 20 lat temu 82% respondentów twierdziło, że jeśli przypadek jest beznadziejny, należy ukryć prawdę.
Kto potrafi rozmawiać? Rodzice wymieniają kilka nazwisk sław: ci od dzieci – prof. Danuta Perek (CZD), prof. Wojciech Woźniak, dyrektor Instytutu Matki i Dziecka i lekarz z tamtejszej onkologii, dr Jacek Kijowski. – Musicie wiedzieć wszystko – powiedział i zrozumiale tłumaczył. Kamil Kąkolewski, ten leczony okładami, ufa doc. Markowi Orkiszewskiemu z Torunia i właśnie prof. Woźniakowi. Długo z nim rozmawiał, pewnego dnia przyszedł i powiedział po prostu: – Kupiłem ci endoprotezę. Chłopiec przeszedł operację i trzy cykle chemioterapii. Wrócił do szkoły, ale teraz po złamaniu nogi już drugi miesiąc nie wstaje.
Dorośli też wyliczają sławy polskiej onkologii. – Lekarze działają intuicyjnie. Każdy z nich musi wypracować własną metodę – mówi psychoonkolg Justyna Pronobis z WAM. Ale nie każdy jest przygotowany na długie, emocjonalne rozmowy, na pretensje rodziny, roszczenia, złość. W warszawskim szpitalu WAM organizuje się tygodniowe kursy dla lekarzy. Jak reagować na emocje pacjenta, jak ocenić, ile powiedzieć, ile pacjent chce wiedzieć? Na te pytania lekarz musi umieć sobie odpowiedzieć. Powinien wiedzieć, że agresja chorego wymierzona jest w chorobę, nie w niego. Musi też poradzić sobie ze śmiercią pacjenta. A tak jest, jeśli wie, że zrobił wszystko. I dobrał odpowiednie słowa.

Przerzuty, czyli oszukano mnie
– Jeśli rokowania są bardzo złe, trzeba mówić tak, żeby pacjentowi pomóc doraźnie, na jedną dobę. Żeby nie wytyczać zbyt odległych celów – tłumaczy Justyna Pronobis i dodaje, że nie ma jednej pewnej i wypróbowanej metody rozmowy. Trzeba zorientować się, czy pacjenta zmobilizuje cała prawda, czy może nie chce znać rokowań. To wielka sztuka.
– Przez wszystkie lata pracy nie zmieniłem swojego sposobu rozmawiania z chorymi – ocenia dr Wojciech Pawlak, onkolog z WAM. – Od początku obowiązują jasne reguły gry – ja i pacjent jesteśmy partnerami. Bo kiedy lekarz nie wykazuje inicjatywy, pacjent albo próbuje narzucić swoje reguły gry, albo odchodzi do znachorów. Druga skrajność to apodyktyczne narzucanie swojego zdania.
Onkolodzy z WAM mówią krótko: – Rozmowa zależy od zaawansowania choroby. Im gorsze rokowania, tym trudniejsze leczenie. I przypominają: W kodeksie etyki lekarskiej zapisano, że każdy chory ma prawo do uzyskania informacji na temat swojego stanu zdrowia.
Problemem większym niż przed laty staje się dziś uzgodnienie z pacjentem metod leczenia. Chorzy przychodzą z wycinkami z gazet i domagają się opisanych rewelacji. – Tak było, gdy prasa zachwalała glivec – opowiada dr Pawlak. – Tymczasem jest on skuteczny tylko w niektórych odmianach nowotworu. Trzeba to tłumaczyć. Trzeba wyjaśnić, jaki będzie czas oczekiwania na leczenie i jaką terapię szpital może zapewnić. To bardzo konkretne sprawy.
W czasie takich rozmów powraca strach, że pacjenta przejmie bioenergoterapeuta – nie pomoże, ale piękniej mówi.
A jak ze stresem radzą sobie sami lekarze? Większość powtarza, że trzeba umieć zamknąć za sobą drzwi. A przynajmniej nie przenosić onkologicznych opowieści do domu. Oczywiście, trzeba wiedzieć, jakie są możliwości medycyny w każdym konkretnym przypadku. Jednak nie ma takiej sytuacji, gdy można powiedzieć, że nic nie da się zrobić.
Dotyk śmierci. To brzemię zostało już z nich zdjęte. Umierających od onkologów przejmuje medycyna paliatywna. Coraz częściej właśnie lekarze tej specjalności muszą rozmawiać o końcu. – Po prostu tracę chorego z oczu, mogę się tylko domyślać, co się z nim stało – mówi jeden z onkologów.
Problemy duszy rozwiązywane słowami są w medycynie coraz bardziej doceniane. Powstało Polskie Towarzystwo Psychoonkologiczne. Jedną z osób zaangażowanych w jego działalność jest właśnie prof. Krystyna de Walden-Gałuszko z gdańskiej AM. – Najgorszy jest grom z jasnego nieba – ocenia sposób informowania pacjentów. – Prawda jest jak lekarstwo, trzeba ją dawkować. Poza tym ważna jest umiejętność przystępnego przekazania pacjentowi wiedzy o tym, co go czeka.
Pani profesor przypomina też o najprostszej zasadzie: nie rozmawia się na korytarzu. – Ludzie chcą wiedzieć, ale słowa nie mogą być pozbawione nadziei – dodaje prof. Gałuszko. Jej zdaniem, najtrudniejsza rozmowa to nie ta pierwsza z diagnozą. Wtedy, bez względu na stopień zaawansowania choroby, dobrze poinformowany pacjent mobilizuje siły. Ma zaufanie, cel i etapy leczenia. O wiele trudniejsze są rozmowy, gdy choroba wraca, są przerzuty. Wtedy większa jest panika, pretensje, niechęć do nowej walki. Chory czuje się oszukany przez los.
Różne są też kontakty z rodziną. Jedni chcą robić dobrą minę do złej gry, drudzy rozpadają się na kawałki i trzeba im poświęcać więcej czasu niż choremu.
Od 15 lat warszawskie amazonki odwiedzają oddziały onkologiczne i swoim uratowanym życiem dodają chorym sił. Do dziś nie jest to proste. Najpierw przełamywały opór lekarzy i pielęgniarek uważających, że takie naturszczyki w ogóle nie powinny mówić o chorobie. – To, że się chorowało na raka, wcale nie oznacza, że potrafi się w sposób szczególny o nim mówić – tłumaczą lekarze. Entuzjazmu nie wykazywały też pacjentki. Traktowały wizytę jak napiętnowanie śmiercią. Chowały się pod kołdrę, płakały, odganiały, krzyczały, że wcale nie są chore. Dziś, gdy amazonki są popularną organizacją, ich dobre słowo także traktuje się inaczej. Jak nadzieję. – Ale ja nie wmawiam, że będzie dobrze – zapewnia jedna z wolontariuszek. – Chętniej udzielam babskich porad – o bieliźnie, która nie podrażni rany po piersi, czy o seksie, który nie musi być gorszy po ginekologicznej operacji.
A lekarze? Niektórzy z ulgą przyjęli, że ktoś ich wyręczy. – Rozmowa nie posuwa leczenia do przodu, a mnie wyczerpuje – tłumaczy jeden z onkologów. – Dlatego godzę się na wizyty amazonek.
Amazonki spotykają się także we własnym gronie. Zdrowa wymiana porad. Czasem trzeba też wytłumaczyć koleżance, że nic niewart jest facet, który ją rzucił po amputacji piersi. Wiedzą: rak zawsze będzie w ich rozmowach – Ja z raka wyszedłem, mama nigdy – mówi syn Elżbiety Pomaskiej-Skrzypczak. A ona? Gdyby mogła cofnąć czas, gdyby rozmowa o raku miała odbyć się po raz drugi, czego by oczekiwała? – Żeby mnie ktoś zapytał, czy chcę szklankę wody – odpowiada.
Kamil Durczok, który wywołał temat „jak mówić o raku?”, rezygnuje dziś ze wszystkiego poza pracą. W połowie stycznia nie pojawił się na gali rozdania Telekamer, choć bezapelacyjnie wygrał w kategorii publicysty telewizyjnego. Zrezygnował z udziału w Rajdzie Dakar 2003. Przed trzema miesiącami, w szpitalu Śląskiej Akademii Medycznej, przeszedł operację. Ostatnio w Instytucie Onkologii w Katowicach poddał się kolejnej terapii. Tyle wiemy od nierozmownych znajomych. Popularny prezenter nie godzi się na zdjęcia, nie chce rozmawiać z dziennikarzami. – Wszystko, co miałem do powiedzenia, znalazło się w moim oświadczeniu – tłumaczy.
Prof. Marek Pawlicki uważa, że ludzie, którzy potrafią mówić o swojej chorobie, są lepszymi pacjentami, bo bardziej zdyscyplinowanymi. Przypomina też o roli rodziny. W jej nastroje chory spogląda jak w lustro. Jeśli oni wierzą, także w nim jest więcej nadziei. – Wypowiedź Kamila Durczoka odczarowała temat raka – dodaje Agata Stafiej.
– Jest to ważne także dla tych, którzy są zdrowi.


LEKARZE NIE CHCĄ ROZMAWIAĆ

– Jeden z najpoważniejszych błędów to powstrzymywanie się od mówienia pacjentowi – zgodnie z prawdą – że ma raka. Lekarze uciekają się do eufemizmów, choć budzi to niepokój.
– Analiza 117 rozmów wykazała, że tylko kilku pacjentów miało szansę zadania dodatkowego pytania.
– Stawianie diagnozy przerywały telefony, pielęgniarki i inni chorzy.
Z raportu brytyjskich onkologów – 2002 rok

Wydanie: 12/2003, 2003

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy