Pomysł przeniesienia dowództwa Wojsk Lądowych na Dolny Śląsk dziwi i śmieszy Minister obrony narodowej podpisał ostatnio aneks do planu rozwoju sił zbrojnych na lata 2009-2012, w ramach którego utrzymano plan przeniesienia dowództwa Wojsk Lądowych z Warszawy do Wrocławia. Z rosnącym rozbawieniem, potem zażenowaniem, a w końcu z przerażeniem obserwuję dyskusję w mediach na ten temat. Szczególne emocje wywołuje argumentacja kierownictwa MON uzasadniająca ten manewr. Nie chcę się zagłębiać w tej chwili w mnogość argumentów ekonomicznych podnoszonych przez zwolenników i przeciwników tej zmiany dyslokacji, aczkolwiek rozumiem, że w dobie kryzysu owe dziesiątki czy nawet setki milionów złotych wymieniane jako przewidywany koszt muszą wywierać na obserwatorze spore wrażenie. Podobnie zresztą jak argumenty związane z koniecznością przeniesienia kilkuset oficerów do Wrocławia. Pamiętam, że gdy formowano dowództwo Wojsk Lądowych w końcu lat 90., pierwszą rozpatrywaną lokalizacją było Zegrze pod Warszawą (zaczęto nawet już inwestować w tamtejsze obiekty). Dopiero po likwidacji dowództwa Warszawskiego Okręgu Wojskowego przeznaczono na ten cel warszawską Cytadelę. Zalecano wtedy, aby pozyskiwać do nowego dowództwa oficerów z Warszawy lub z najbliższych okolic, właśnie ze względów mieszkaniowych. Rodziło to wątpliwości co do jakości kadr dowództwa, skoro największe jednostki wojsk lądowych z najbardziej doświadczoną kadrą były rozmieszczone z dala od Warszawy. Oczywiście, że może zrodzić się i taki pomysł, aby nie budować tysiąca mieszkań we Wrocławiu, lecz uruchomić specjalny pociąg „wojskowy” relacji Warszawa-Wrocław lub specjalne połączenie lotnicze. Jak odbiłoby się to na jakości pracy dowództwa, łatwo sobie wyobrazić. Niestety, w tym wszystkim nie to jest najistotniejsze. Dyskusja przetaczająca się w mediach, a szczególnie przedstawiane przez MON argumenty świadczą bowiem o niebywałej niekompetencji, niekonsekwencji i o ogólnym pogubieniu się w tym wszystkim przez kierownictwo resortu. Nie chcę dać wiary niektórym doniesieniom prasowym, mówiącym o tym, że motorem tych decyzji jest mieszkający nadal we Wrocławiu sekretarz stanu ds. społecznych Ministerstwa Obrony Narodowej Czesław Piątas. Gdyby był w tym choć cień prawdy, oznaczałoby to niesłychaną prywatę kosztem wojska, państwa i podatników, a więc coś, co tylko Trybunał Stanu powinien potem rozpatrywać. Resort z całą powagą stwierdza, że istotnym powodem tej operacji ma być przesunięcie tego dowództwa poza zasięg niektórych rodzajów broni. Kierunek przesunięcia nie pozostawia złudzeń co do źródła, skąd spodziewane są domniemane uderzenia, co z kolei będzie bardzo „sprzyjać” atmosferze w czasie najbliższej wizyty premiera Rosji Władimira Putina w Polsce. Niektórzy oficerowie z ministerstwa bez ogródek mówią, że chodzi tu o rosyjskie rakiety Iskander. Inni śmieją się, że to i tak nic nie da, bo cała Polska jest w zasięgu rakietowych pocisków okrętowych wystrzeliwanych z obszaru Bałtyku. Tak czy inaczej z wojskowego punktu widzenia wygląda to na manewr związany z przyjęciem odpowiedniego ugrupowania bojowego systemu dowodzenia, mający na celu zapewnienie żywotności dowództwa Wojsk Lądowych w wypadku wojny. Przecież ewentualny atak tego typu rakiet na terytorium Polski byłby niechybnie początkiem konfliktu o wielkiej skali lub globalnego, co dla Polski jednoznacznie oznacza stan wojny z zaangażowaniem całego potencjału naszego kraju. Cała ta operacja w stosunku do dowództwa miałaby jakiś sens, gdyby nie fakt, że dowództwo Wojsk Lądowych (podobnie jak pozostałe dowództwa rodzajów sił zbrojnych) jest strukturą funkcjonującą jedynie w czasie pokoju, o czym kierownictwo MON doskonale wie (w każdym razie powinno wiedzieć). Już w fazie narastania konfliktu powinien być rozwijany wojenny system dowodzenia poprzez tworzenie jego poszczególnych elementów w miejscach znanych tylko nielicznym osobom w państwie. Publiczne traktowanie dowództw rodzajów sił zbrojnych jako obiektów ewentualnych uderzeń jest absolutnie nieuzasadnione, ponieważ w czasie wojny żadnymi obiektami nie będą, a w czasie pokoju niedopuszczalne jest stwarzanie dla nich zagrożenia atakami, np. terrorystycznymi. Musimy poza tym jeszcze pamiętać, że jesteśmy członkiem układu NATO i że w razie potrzeby, oprócz rodzimego systemu dowodzenia, sojusz rozwinie międzynarodowe dowództwa na poszczególnych teatrach działań. Jeżeli nasi stratedzy z MON biorą pod uwagę możliwość nieoczekiwanego uderzenia rakietowego w warunkach pokoju i całkowitego zaskoczenia, że np. wspomniana rakieta Iskander może uderzyć w obiekt w Polsce jak grom z jasnego nieba, to tym samym przyznają, że Polska nie ma służb specjalnych, w tym wypadku wywiadu i rozpoznania, i że wojna
Tagi:
Piotr Makarewicz









