Musimy się porozumieć – rozmowa z Sabine Haake

Musimy się porozumieć – rozmowa z Sabine Haake

W pewnym filmie usłyszałam, że „dobry Niemiec to ten sześć stóp pod ziemią”. Zdałam sobie sprawę, że w Polsce są obecne i takie odczucia Sabine Haake – konsul Republiki Federalnej Niemiec w Opolu. Pochodzi z Hesji. Po maturze w szkole urszulanek studiowała w Wyższej Szkole Administracji Publicznej. Od 1985 r. pracuje w niemieckim MSZ. Przebywała na placówkach dyplomatycznych m.in. w Ottawie, Wilnie i Nowym Jorku. Zamężna, ma dwóch synów: Alexander studiuje weterynarię i medycynę, Dominik zaczął studia filmowe. Konsulat w Opolu objęła w połowie sierpnia. Dziewięć lat w Berlinie, wcześniej trzy lata na placówce w Nowym Jorku, pięć lat w Wilnie… W sierpniu zaczęła pani pracę w Opolu jako konsul Republiki Federalnej Niemiec. Jak odnajduje się pani w niedużej stolicy najmniejszego polskiego województwa? – Pierwszy raz od dawna mogę iść piechotą do pracy, mam kilka minut spacerem do biura. Dobrze tu się czujemy z mężem, to faktycznie najmniejsze miasto, w jakim zdarzyło mi się pracować. Ale nawet jeśli mieszka się w dużym mieście, np. w indyjskim Madrasie czy w Nowym Jorku, to i tak człowiek porusza się w promieniu 10-20 km – tam się pracuje, robi zakupy, korzysta z rozrywek. Są miejsca w Berlinie, których nigdy nie odwiedziliśmy, to samo w Nowym Jorku czy Madrasie. Nie było czasu albo powodu. Właściwie preferujemy mniejsze miasta, takie jak Opole, gdzie można łatwiej poznać ludzi, szybciej się dowiedzieć, gdzie robić zakupy, co ciekawego zobaczyć. Szczególnie cieszy mnie, że do wielu miejsc możemy dotrzeć piechotą, ponieważ nie lubimy często używać samochodu, to niedobre dla środowiska naturalnego. Nie sprawiało nam radości pokonywanie 100 km dziennie w Nowym Jorku, mąż był zajęty odbieraniem dzieci ze szkoły, zawożeniem ich do przyjaciół, robieniem zakupów, dowożeniem mnie na stację kolejową. Tu poruszamy się pieszo albo na rowerach i lubimy to. Mąż swojej żony U państwa to mąż odgrywa rolę „menedżera rodziny”, „gospodynia domowego”. – Mąż ukończył uczelnię rolniczą, ale kiedy poznałam go w Londynie, zarządzał jednym z kanadyjskich banków. Doszedł do takiego punktu w życiu, kiedy uznał, że chciałby robić coś innego. Musiał również zdecydować, jak pogodzić nasze bycie razem – praca w korpusie dyplomatycznym oznacza przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Zdecydował o zakończeniu kariery i wyjechał ze mną do Indii. Szukał tam pomysłu na własny biznes, co zawsze chciał robić; kiedy pojechaliśmy do Kanady, miał udziały w dwóch spółkach. Przysporzyło mu to siwych włosów i bezsennych nocy, bo Kanada była wówczas w recesji. Zaszłam w ciążę i Stewart musiał podjąć decyzję, jak pokierujemy naszym dalszym życiem. Powiedział: „Wiesz, twoja praca jest taka interesująca i znacznie stabilniejsza. Chcieliśmy, by jedno z nas zostało w domu i zajęło się dzieckiem. Sprzedam udziały w firmach i będę ci towarzyszył”. Robi to od tamtego czasu, czyli od 22 lat. Stewart ma wiele obowiązków, jak każda gospodyni, oprócz tego zajmował się chłopcami. Muszę powiedzieć, że wykonał znakomitą robotę. Prócz tego zajmuje się naszymi finansami, dzięki doświadczeniu jest również aktywny na giełdzie. Ma mieszankę życia biznesowego z domowym. Mąż przyjął również pani nazwisko. – Stewart był bardzo otwarty na ten pomysł, stwierdził, że Schmidt to nie jest nazwisko, to jak popularna marka. Był zadowolony, że mógł coś oryginalnego doń dołożyć. W owym czasie niemieckie prawo pozwalało na jedno nazwisko dla rodziny, wybraliśmy moje, dzieci automatycznie noszą moje nazwisko. Dziś można przyjmować wszelkie warianty nazwisk małżonków. Państwa układ nie jest chyba bardzo typowy? – Nie wydaje mi się, by nasz przykład był tak nietypowy w sferach dyplomatycznych. Kiedy w 1982 r. trafiłam do dyplomacji, pracowało tam tyle samo kobiet, co mężczyzn. Od sektora publicznego wymagano wówczas zachowania tych proporcji, a było dostatecznie dużo wykwalifikowanych kobiet. Z upływem lat wiele pań odeszło, powychodziły za mąż za pracujących stacjonarnie w Niemczech – tendencje były takie, że to mężczyzna zachowywał pracę. Inne odchodziły na urlop macierzyński, wychowawczy, a w sensie kariery to krok do tyłu w stosunku do mężczyzn, którzy nie brali urlopów. Proporcje płci się zmieniały. Życzeniem naszego MSZ jest zatrudnianie jak największej liczby kobiet, widzi się zatem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 42/2014

Kategorie: Świat
Tagi: Beata Dżon