Muzeum sztuki, ale jakiej?

Muzeum sztuki, ale jakiej?

Warszawskie muzeum jeszcze nie powstało, a już podzieliło znawców kultury Minister kultury, Waldemar Dąbrowski, i prezydent Warszawy, Lech Kaczyński, podpisali 16 marca 2005 r. umowę o zainicjowaniu w stolicy budowy muzeum sztuki – nowoczesnej, współczesnej, aktualnej czy jeszcze innej – to się okaże. Zarówno nazwa, jak i nie mniej ważne problemy zawartości, kształtu i zasad działania tej nowej instytucji pozostają przed nami, do rozstrzygnięcia dopiero po uruchomieniu demokratycznych procedur, po rozpoczęciu procesu społecznych konsultacji, specjalistycznych i branżowych uzgodnień, osiągnięciu środowiskowego konsensusu itd. itp. (niepotrzebne skreślić). Cokolwiek by mówić dobrego czy złego o dokonaniach naszego ministra (a nie należę do jego apologetów, wprost przeciwnie), trzeba mu oddać sprawiedliwość – to on, Waldemar Dąbrowski, dokonał pierwszego kroku. A teraz zaczynają się schody. Zgromadzone (zadeklarowane) dziś środki, 200 mln zł, są sumą nader skromną wobec rozmiarów i wieloaspektowości zadania. Pozwalają od biedy jedynie na postawienie budynku, na samo „opakowanie” przestrzenne przyszłych zbiorów (oczywiście, przy założeniu, że będzie to budowla dosyć tradycyjna, a tego przecież jeszcze nie wiemy). W każdym razie koszt całkowity inwestycji musi być znacznie, może wielokrotnie wyższy. I trzeba te koszty ponieść. Nie dla zaspokojenia czyichś ambicji, lecz dlatego, że niepojęte jest, by w cywilizowanym europejskim kraju (a przynajmniej chcącym za taki uchodzić) nie było choćby jednej takiej placówki. Jakie ma to być muzeum? Sztuki współczesnej czy może nowoczesnej – ten dylemat najbardziej trapi ministra – a może powinno być jeszcze inną konstrukcją, odpowiadającą erze cyfrowej, w której sztuka aktualna bytuje aktywnie w przestrzeni społecznej (przy czynnym udziale dotychczas biernego widza), a więc zgoła inaczej niż w wieku XIX. „Gazeta Wyborcza” (19-20 marca br.) przyniosła dwa ważne dla takich rozważań teksty. W pierwszym Krzysztof Pomian skłania się raczej do powołania muzeum sztuki współczesnej, przeciwstawiając je muzeum sztuki nowoczesnej jako „muzeum awangardy”. „Muzeum awangardy nie może być muzeum kultury wizualnej, gdyż ta nie sprowadza się wyłącznie do nowoczesności. Nie może też ono z definicji pokazać całościowego obrazu sztuki polskiej (…). Byłoby to muzeum dla wyznawców awangardy, a nie dla tych wszystkich, którym trzeba dopiero umożliwić zrozumienie przemian sztuki XX wieku (…)”. Autor, wyznaczając cezurę naszej współczesności na rok 1918 i zamykając ją na roku 1989, pisze: „(…) sztukę ujmuje się w całej jej złożoności i wewnętrznym skłóceniu, pokazując wszystkie znaczenia religijne, ideologiczne, polityczne, jakie wpisywano w rozbieżności dotyczące jej uprawiania. (…) Uważam, że powinniśmy umieć abstrahować od naszych osobistych upodobań, powinniśmy dążyć do stworzenia instytucji atrakcyjnej dla bardzo szerokich kręgów publiczności. Jest prawem artysty czy grupy artystycznej stworzyć muzeum wyłącznie dla siebie, ale my jesteśmy przedstawicielami podatników, którzy będą łożyć na przyszłe muzeum. Szacunek dla wymogów demokracji winien narzucić nam dbałość o to, by nie zostało ono zawłaszczone przez czyjekolwiek partykularne interesy (…)”. Trafna wydaje się tak zarysowana przez autora wyjściowa koncepcja muzeum sztuki współczesnej. Przedstawia się jako logiczna, umiarkowana i przekonująca. Nasuwają mi się jedynie drobne uwagi. Po pierwsze, jest ona muzealna, nawet w najlepszym tego słowa znaczeniu, ale właśnie muzealna, zachowawcza. Powielająca najlepsze europejskie i amerykańskie wzory, a więc już w punkcie wyjścia wtórna. Czy wobec planowania rozpoczęcia inwestycji w 2006 r. i przewidywanego jej trwania, w chwili otwarcia – owym „końcu odliczania”, w 2010 czy 2015 r. – nie będzie jeszcze większym anachronizmem? Po drugie, czy apelowanie o stworzenie instytucji atrakcyjnej dla bardzo szerokich kręgów publiczności oraz o kolekcję wszystkich gustów nie grzeszy aby nadmiernym idealizmem, by nie powiedzieć utopią? Bo przecież nie mogę posądzać autora o instrumentalizowanie pojęcia demokracji dla osiągnięcia wielkiego celu, raczej o retorykę dziś trochę zwietrzałą, paryskiego „miesiąca barykad”, maja ’68. Wreszcie po trzecie, nie wiem, ale chciałbym wiedzieć, co Krzysztof Pomian ma na myśli, używając w swym tekście formy my. My powinniśmy abstrahować od naszych upodobań, my powinniśmy dążyć, my jesteśmy przedstawicielami podatników. Mam podejrzenie, że my to jacyś nasi, lepiej wiedzący, ale dlaczego i czy na pewno? W drugim artykule swój pogląd na muzeum przedstawia Andrzej Turowski. „Po nowoczesnym muzeum konstrukcji i muzeum integracji przyszedł

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 19/2005, 2005

Kategorie: Opinie