Nabici w magistra

Nabici w magistra

W gronostaje ubierają się złodzieje. Nawet szacowne uczelnie próbują oszukać młodych ludzi – Będę wyklęty – mówi Arek K., członek studenckiego samorządu w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Krośnie – ale powiem, że z początkiem drugiego roku studiów czuję się jak nieboszczyk, któremu podłączono kroplówkę. Schyleni nade mną lekarze (nasi patroni, opiekunowie i wykładowcy) próbują elektrowstrząsami pobudzić akcję serca. Tymczasem pacjent ledwo dycha… Studia trwają trzy lata i kończą się uzyskaniem tytułu licencjata lub inżyniera. Arek wie, że musi dotrwać do końca, choć szkółką, jak nazywa swą Alma Mater, jest bardzo rozczarowany. Ma nadzieję, że prawdziwy smak studiowania pozna, gdy zdecyduje się na studia magisterskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Póki co i tak uważa się za szczęściarza. Przecież mogli mu uczelnię zlikwidować – nagle, bez uprzedzenia. Tak, jak np. we Włocławku. Tam nie było, jak na inauguracji roku akademickiego w Krośnie, parady gronostajowych peleryn na profesorskich ramionach. – Oszukaliście nas! Oddajcie, złodzieje, pieniądze! – krzyczeli studenci do dyrektora Instytutu Kształcenia Menedżerów. Szkoła, szumnie i grubo na wyrost nazwana instytutem, jest filią Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu w Szczecinie. O tym, że ma być zlikwidowana, studenci we Włocławku dowiedzieli się w przeddzień zajęć. Powód zamknięcia: na tej niby-uczelni, wydającej absolwentom tytuł magistra, można było podjąć studia nawet bez matury. Wykłady prowadziły osoby bez odpowiedniego wykształcenia i kwalifikacji. Konkretnie: była księgowa, nauczycielka ze szkoły średniej oraz emerytowany naukowiec z Warszawy. W MEN nikt nie wiedział o tym, co się dzieje we Włocławku, bo filia działa nielegalnie; nie ma takiej szkoły wyższej w rejestrze resortu. Po kilku dniach awantury, nagłośnieniu skandalu przez gazety, władze szczecińskiej ZSB zobowiązały się dowozić studentów z Włocławka do Szczecina. Ale to jest 350 km! Podobne rozczarowanie przeżyli studenci filii Akademii Bydgoskiej w Pile. Uczelnia na pierwszy rok studiów zamiejscowych przyjęła 60 osób. Przyznają, że nie namęczyli się, walcząc o indeks. Egzaminy wstępne były formalnością, dla kierownictwa filii najważniejsze było, aby każdy ubiegający się wpłacił na początek 920 zł. O tym, że nauki nie będzie, studenci dowiedzieli się na inauguracji. A właściwie domyślili się. Uderzyło ich, że wykładowcy nie pojawili się, jak zwykle, w togach i gronostajach. I nikt nie wspominał o immatrykulacji. Wkrótce się wydało, że w ministerialnych spisach nie ma takiej placówki. I nie może być, bo ustawa o szkolnictwie wyższym nakazuje prowadzić zajęcia tam, gdzie znajduje się siedziba uczelni. Rektor Akademii zaproponował studentom z Piły dojazd do Bydgoszczy. Ci jednak obliczyli, że mało kogo będzie stać na kilkusetzłotowe koszty podróży, zakwaterowania w bursie itd. Zawiązał się komitet oszukanych. Młodzież chce wystąpić do sądu o odszkodowanie. Jeśli wygrają, z ich doświadczenia skorzystają inni niedoszli studenci tzw. filii. A takie sytuacje mnożą się jak lawina. W Lędzinach na Śląsku zapowiadało się uroczyste otwarcie filii Wyższej Szkoły Zarządzania i Nauk Społecznych. Miał to być oddział zamiejscowy WSZiNS w Tychach. Władze miejskie w Lędzinach podpisały z Tychami umowę, że zbiorą grupę 200 chętnych do studiowania i będą miały swoją upragnioną uczelnię. Ale udało się namówić tylko 80 maturzystów. Miasto miało zapewnić lokal (w zespole szkół zawodowych), szkoła – wykładowców. Gdy wszystko było już dogadane, okazało się, że uczelnia w Tychach nie pomyślała o uzyskaniu zgody MEN. Na początku października studentom poradzono, aby wrócili do domu, może zaczną studia w lutym albo kilka miesięcy później, na innej uczelni. Wspólnicy brudnego interesu Tysiące młodych ludzi studiuje zaocznie w punktach zamiejscowych, które uczelnie, zarówno państwowe, jak i prywatne, otworzyły w małych miejscowościach. Chętnych kokietowano niższymi kosztami nauki (bo można dojeżdżać z domu), a także zazwyczaj brakiem egzaminów wstępnych. Zakompleksiona, niedouczona młodzież z prowincji coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że proponuje się jej indeks na uczelniach drugiej kategorii. Traktuje te studia nie jak przedłużenie beztroskiej młodości, ale jak konieczną inwestycję, rodzaj polisy od bezrobocia. Coraz mniej jest takich, którzy naiwnie wierzą, że spotkają na uczelni mądrych wykładowców, autorytety, które będą dla nich jak drogowskazy w zrozumieniu świata. Dziś zdarza się, że student pierwszego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 46/2000

Kategorie: Kraj