Najczęściej byłem farbowany

Najczęściej byłem farbowany

Denerwuje mnie, że reżyserzy obsadzają „po warunkach”, boją się ryzyka Rozmowa z Piotrem Adamczykiem – Wygrał pan, po raz kolejny, los na loterii. Mam na myśli rolę Chopina w filmie Jerzego Antczaka. Filmie, po którym publiczność wiele się spodziewa. Czy ma pan przeczucie, że będzie to przełomowa rola w pana dorobku? – Boję się tak myśleć. Na pewno to moja najważniejsza rola filmowa. Nie dlatego, że „Chopin – Pragnienie Miłości” jest wysokobudżetowym filmem, przy którym pracowało wielu znakomitych artystów, ale sama postać bohatera jest niezwykła. Zagrać Chopina to wielkie wyzwanie dla aktora. Trudno jednoznacznie określić, jakim był człowiekiem. To wielowątkowa osobowość, nieposkładana, intrygująca. – Czy Chopin wcześniej pana fascynował, zanim otrzymał pan tę rolę? – Fascynował, to za dużo powiedziane. Lubiłem jego muzykę, jak chyba każdy Polak. Przygotowując się do roli, dużo się o nim dowiedziałem i wtedy rzeczywiście zaczął mnie fascynować. Słuchałem intensywniej jego muzyki, starałem się odgadnąć poprzez nią jego osobowość, zastanawiałem się, w jakiej sytuacji życiowej pisał poszczególne utwory. Dawniej słuchałem jedynie melodii. – Lubi pan swojego bohatera? Mógłby się pan przyjaźnić z Chopinem? – Starałem się go nie tyle polubić, co zrozumieć. To nie był łatwy człowiek do lubienia. Przystępowałem do pracy nad rolą pełen obaw. Słyszałem opinie, że będę musiał bronić Chopina, że scenariusz filmu go odbrązawia, ściera z niego mit, bo pokazuje go jako człowieka kapryśnego, przewrażliwionego, a z drugiej strony, jako dandysa brylującego w salonach, dowcipnisia, który zabawiał towarzystwo, grając łokciami na fortepianie. Wyszedłem z założenia, że wady tylko go uczłowieczają, a poza tym… geniuszom się wybacza. Chciałem pokazać go nie tylko jako wielkiego kompozytora, także jako człowieka pełnego sprzeczności, słabego i silnego zarazem. Przy swoich licznych chorobach wykazał się niesamowitą siłą, żył wbrew zasadom medycyny, nawet dzisiejszej. Zagrać poloneza As-dur w jego stanie zdrowia, to niemal samobójstwo. – Miał pan okazję sam się przekonać, bo specjalnie do filmu nauczył się pan kilku utworów. Czy to prawda, że wcześniej nie uczył się pan grać na fortepianie, a nawet nie znał pan nut? – To prawda, nigdy nie uczyłem się muzyki, a nut nie znam do dzisiaj. Kiedy się dowiedziałem, że będę grał Chopina, reżyser postawił mi warunek: muszę nauczyć się kilku fragmentów utworów, które będą wykorzystane w tym filmie. Miałem na to cztery miesiące. Wpadłem wtedy w panikę. Byłem przerażony, że to ponad moje siły, że zawiodę. Na szczęście przygotowywałem się pod okiem Macieja Majchrzaka, świetnego pedagoga. Dużo ćwiczyłem, przez pierwsze dni prawie nie odchodziłem od pianina. W chwili rozpoczęcia zdjęć umiałem już samodzielnie zagrać kilka fragmentów. Oczywiście, nie chodziło o to, żebym naprawdę w filmie grał, tylko żebym wiarygodnie dostosował się do interpretacji Janusza Olejniczaka, który wykonuje większość fragmentów muzycznych. – Chyba nie obyło się bez dublera? – Miało być dwóch dublerów. Jeden do rąk – Paweł Mazurkiewicz – drugi, wspomniany Maciej Majchrzak, do sylwetki. Ale Majchrzak nauczył mnie tak dobrze, że go z tej roboty wygryzłem i we wszystkich scenach przy fortepianie występuję ja. I bardzo się z tego cieszę. Nawet raz osobiście wykonuję fragment utworu – preludium Deszczowego… co prawda. w scenie, gdy Chopin gra na Majorce na rozstrojonym pianinie. – Czy pracując nad rolą Chopina, dowiedział się pan czegoś nowego o sobie? – Dowiedziałem się, że wielką przyjemność sprawia mi kontakt z instrumentem. Bardzo lubiłem ćwiczyć. Ogromnie żałuję, że wcześniej nie uczyłem się muzyki. – Czy przeżył pan osobiście śmierć filmowego Chopina? – Nie nakręcono ostatniego tchnienia Chopina. Jest tylko scena przywiezienia serca do Polski. – Ma pan już spore doświadczenie w umieraniu: w „Sławie i chwale” i we „Wrotach Europy” zastrzelono pana, w „Bożej podszewce” zmarł pan na gruźlicę, jako Stawrogin sam się pan powiesił. Czy trudno się na scenie umiera? – Sam moment śmierci trudno zagrać, chociaż w „Sławie i chwale” pan Kutz wcale nie chciał, żebym coś odgrywał. Powiedział: „Ja cię kopnę lekko w nogę, wtedy po prostu sobie odetchnij, nic mi nie graj”. Nie grałem dotąd sceny, gdzie leżę w trumnie, ale byłem świadkiem, jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2002, 2002

Kategorie: Wywiady
Tagi: Ewa Likowska