W poniedziałek, 22 stycznia, w kioskach 4. numer tygodnika PRZEGLĄD. Polecamy w nim: TEMAT Z OKŁADKI Konkordat – niewielkie korzyści, duże koszty 20 lat temu – 23 lutego 1998 r. – został ratyfikowany konkordat między Polską a Stolicą Apostolską. Jego podpisanie nastąpiło pięć lat wcześniej – 28 lipca 1993 r. Czas zweryfikował nadzieje zwolenników układu z Watykanem. Konkordat nie zaspokoił bowiem aspiracji Kościoła. Nie postawił tamy ambicjom politycznym kleru. Kilkakrotnie został ewidentnie naruszony, a wiele jego postanowień do dziś nie doczekało się pełnej realizacji. Konkordatowe zasady autonomii i niezależności państwa i Kościoła oznaczają zakaz ingerencji władz i instytucji kościelnych w proces sprawowania władzy publicznej. Zasady te były wielokrotnie naruszane. Wśród polskich biskupów wyraźna jest tendencja do wykorzystywania prawa państwowego dla urzeczywistnienia katolickich norm moralnych. Od początku przemian ustrojowych Episkopat wywiera presję na ustanowienie możliwie szerokiego zakazu przerywania ciąży. W konkordacie nie unormowano wyczerpująco spraw finansowych duchowieństwa oraz instytucji kościelnych. Miała tym się zająć specjalna komisja, która jednak do tej pory nie powstała. Konkordat przewiduje działanie ordynariatu polowego WP, ale nie wspomina o duszpasterstwach Straży Granicznej, policji czy Służby Celnej. Ustanowione one zostały na podstawie porozumień biskupa polowego Wojska Polskiego i szefów instytucji państwowych. Nie wszystkie te porozumienia zostały nawet opublikowane. Władze państwowe nie wykorzystują w pełni możliwości, jakie konkordat daje w relacjach z Kościołem. Jeśli traktat ma nadal obowiązywać, należy go uzupełnić układami szczegółowymi ze Stolicą Apostolską, zwłaszcza w sprawach finansowych. WYWIAD Gospodarka w czasach koniunktury – Jeśli ktoś wierzy, że Unia jest stałym elementem geopolityki europejskiej, powinien kibicować, byśmy przyjęli euro jak najszybciej. Żeby być w twardym rdzeniu i współrządzić – podkreśla prof. Marek Belka. Były premier i prezes NBP podkreśla, że mamy obecnie świetną koniunkturę gospodarczą, a ponadto jest fantastyczna, najlepsza chyba w historii III RP sytuacja na rynku pracy, w czym nie ma zasługi tego rządu, bo to kontynuacja trendu, który rozpoczął się już kilka lat wcześniej. Zasługą PiS jest to, że dobrze zdiagnozowali problemy społeczne, a Morawieckiego i jego poprzednika Pawła Szałamachy to, że nie pozwolili rozwalić finansów publicznych. Minusem to, że cały ten program Morawieckiego jest jakby obok rzeczywistości. Miał on polegać na zwiększeniu skłonności do inwestowania i oszczędzania. I zmniejszeniu roli kapitału zagranicznego. Ale jeżeli chce się więcej zainwestować, to trzeba mieć oszczędności krajowe albo zagraniczne. Krajowych nie ma, bo pieniądz idzie na konsumpcję, a napływ kapitału zagranicznego nawet spadł w zeszłym roku. Prawica wymachuje lewacką maczugą Często używane dziś określenie lewactwo jest świetnym narzędziem zarządzania strachem. I tak wykorzystują je politycy – twierdzi Łukasz Drozda, politolog i urbanista z Kolegium Ekonomiczno-Społecznego SGH. – Za sprawą braku konkretności łączy ze sobą mnóstwo kategorii. Tworzy się w ten sposób szeroki zbiór wrogów. Lewactwo umiejętnie łączy nienawiść do mniejszości i szeroko rozumianej inności z antykomunizmem. A przecież jest to słowo o pochodzeniu stalinowskim, które jest taką maczugą. Wymachiwanie nią pozwala demonizować przeciwnika w najgorszy możliwy sposób, bazując na odczłowieczających uprzedzeniach – lewak to przecież nieomal robak. Powszechne jest pojęcie lewaka na rowerze, który jest człowiekiem nierozumnym. Politykom lewactwo jest potrzebne jako technika sprawowania władzy. Zamiast rozwiązywać problemy społeczne, szuka się wspólnego wroga. Zajadłość wobec lewactwa jest zdecydowanie większa po stronie tradycyjnej prawicy. Ale antylewackie mogą być też to osoby o poglądach liberalnych. Każdy pomysł, który jest z definicji lewicowy, jest stawiany poza obrębem racjonalnej debaty publicznej. KRAJ Nikt nie chciał pomóc Po raz pierwszy gej oskarżył szkołę o brak reakcji na homofobię. I wygrał. Jakub Lendzion był przez rok uczniem szkoły średniej w Warszawie, dokąd przyjechał z Ostródy. Był to dla niego rok ataków i upokorzeń. Wszyscy wiedzieli, że jest gnębiony, ale nikt nie stanął w jego obronie. Wśród 360 uczniów nie znalazł się nikt, kto by powiedział: „Dość!”. Trzy lata po maturze Jakub zdecydował się złożyć pozew w sądzie. Domagał się od szkoły przeprosin na jej portalu i w stołecznym wydaniu