„Naprawdę” przepotwarza prawdę

„Naprawdę” przepotwarza prawdę

Język jest formą świadomości społecznej, swoistą etykietą; odzwierciedlają się w nim zarówno wszelki lęki i obawy społeczne, jak i poczucie siły, nadzieja na lepsze życie, sukcesy osobiste i zbiorowe. Wyraża on tonację nastroju w społeczeństwie, jest czułym barometrem tego, co się nazywa Zeitgeist. Genialną charakterystykę togo stanu, w formie literackiej, przedstawił onegdaj Stendhal w znanym dziele pt. „Trzy barwy czasu”. Zmieniały się one w krótkim okresie przemian przed- i porewolucyjnych w osiemnastowiecznej Francji.

Każde pokolenie okresu przemian i napięć społecznych ma ulubione zwroty, a także preferuje swoiste wytrychy językowe, ułatwiające porozumienia interpersonalne i ożywiające komunikację zbiorową. Ten, kto w swoim długim życiu (podobnie jak autor tych słów) poznał różnorakie zjawiska ilustrujące wyżej przedstawioną tezę, wie doskonale, o czym mówię.

W latach 40. i w początku 50. w powszechnym użyciu pojawił się zwrot „no nie?”. Zarówno pytanie o stan rzeczy, jak i oczekiwanie potwierdzenia jakiegoś sądu lub domniemania osobistego wyrażano posługując się właśnie tym pseudozapytaniem. Pytano: „Odrobiłeś lekcje, no nie?”, albo „Niemcy dostały dobrą nauczkę wojenną, no nie?”. Mimo że sformułowania takie brzmiały czasami komicznie, a nawet zawierały sprzeczność wewnętrzną – jak w pytaniu „Najadłeś się, no nie?” – nie raziły nielogicznością i nie wzbudzały powszechnego sprzeciwu.

Wydaje się, że było to uwarunkowane czynnikami wypływającymi z głębszych warstw psychiki. Czas powojennego zamieszania i rozgardiaszu, przesiedlenia, wędrówki ludzi w nieznane, na Ziemie Odzyskane, pierwszy w życiu wyjazd z rodzinnej miejscowości, zerwanie więzi społecznych na różnych poziomach, poczynając od lokalnej, a na rodzinnej kończąc – wszystko to wywoływało poczucie niepewności. Ludzie w tym stanie psychicznym potrzebowali różnorakich informacji, a także potwierdzenia swoich spostrzeżeń i przekonań. A to zapewniała im opinia innych, a zwłaszcza jej zbieżność z oczekiwaniami osoby niepewnej swoich kompetencji.

Osoby, które doświadczyły atmosfery tamtych czasów, pamiętają powszechną skłonność do nawiązywania rozmowy, zwierzania się z nowych doświadczeń i zaskoczeń. Przypominam sobie starowinkę, która na stacji kolejowej w Poznaniu w tonie najgłębszego zdziwienia i zaskoczenia opowiadała o różnicach wyglądu Grodna i Torunia. Przewagi Grodna upatrywała w tym, że jest ono położone na wysokim brzegu Niemna, a Toruń w takiej „dolinie”! Pamiętam pana, byłego starostę oszmiańskiego, który porównywał Wilno z Poznaniem, stwierdzając, że tylko główna ulica Wilna, Mickiewicza, dorównuje wyglądem i standardem ulicom Poznania. Powszechne „no nie?” w stanie powszechnej niepewności dobrze wpisywało się w kontekst i w tonację ducha społecznego.

W beztroskich latach 70., z kolei, panowała moda na powiedzonko „nie ma sprawy!”. „Pożyczyłbyś 10 zł?” – zwracał się student do kolegi. „Nie ma sprawy!” – odpowiadał zagadnięty i sięgał po dziesiątaka. „Załatwiłbyś talonik na malucha?” – pyta znajomek urzędnika. „Nie ma sprawy, coś się pokombinuje! A ty będziesz pamiętał, że chcę spokojnie odpocząć nad ciepłym morzem?”. I zapytany, oczywiście, popisywał się wspaniałą pamięcią i znajomością kurortów czarnomorskich. Były to czasy rozległych więzi przyjaźni między ludźmi, o ciekawej dominancie: im większą ktoś dysponował pulą dóbr do przydziału, tym więcej miał przyjaciół. Polska jawiła się jako kraj powszechnej przyjaźni, każdy był przyjacielem każdego (dysponenta) i wszyscy byli przyjaciółmi wszystkich cokolwiek znaczących.

Był to czas, w którym rozkwitała nie tylko przyjaźń, ale i wiele wyższych uczuć społecznych. Na przykład współpracy, pomocy wzajemnej, w myśl zasady „ręka rękę myje”… Oto w jednym z miast budowano duże osiedle pracownicze, wiadomo: trzeba było zaspokoić dokuczliwy głód mieszkaniowy. I zapewne tak dokuczał on ludziom, że niemal obok wznoszonych piętrowych klitek powstało przytulne osiedle domków jednorodzinnych. Dobra współpraca przyszłych właścicieli domków i kierowników wielkich budów zapewniała to, że rosły one (te domki) z dnia na dzień, jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Zamieszkali w nich nie tylko krewni kierowników wielkich budów, ale i ludzie umiejący dobrze współpracować z tzw. nadzorem budowlanym.

Umiejętność współpracy dobrze służyła także zdrowiu obywateli. Jeżeli w jej ramach ktoś zapobiegliwie hodował dorodne indyczki i smakowite perliczki, a w odpowiednim czasie i miejscu wręczał je osobom w białych fartuchach, mógł czuć się zdrowy jak rydz i miał gwarantowane sto lat bez strzykania w kościach. Myślący w kategoriach długiej perspektywy czasowej hodowali dodatkowo dorodne ptaszyny i wręczali je osobom w zwiewnych czarnych strojach, zapewniając sobie solidnie przyrzeczone rajskie rozkosze i spokój wiekuistego bytowania duszy.

Były to piękne czasu ruchu lewoskrętnego, w których Polak wszystko potrafił. Zarabiał np. 1 000 zł miesięcznie, a wydawał milion, a nawet więcej. Świadczyło to o niebywałym wzroście poziomu inteligencji praktycznej ludu znad Wisły i przysporzyło mu uznania i sławy w krajach ościennych i we wszystkich innych, do których Polakom udało się dotrzeć. Rosjanie uwielbiali nas za dostarczanie bułgarskich kożuchów, Niemcy z NRD z błyskiem w oku nabywali złote monety i wyroby złotnicze rosyjskich mistrzów, Węgrzy za poczucie bezpieczeństwa, osiągane dzięki możliwości zamykania drzwi na polskie kłódki, składali dzięki w swym jakże komunikatywnym języku. W uwielbiającym papierową dokumentację ZSRR rozwinął się przemysł wyrobu pieczątek z napisem Mieżdunarodnyj spiekulant, służących do ozdabiania paszportów polskich turystów, często i z lubością odwiedzających kraj rozwiniętego socjalizmu. Ozdobę taką z dumą pokazywał mi swego czasu pewien bezrobotny, elegancki warszawianin. Cieszył się on z tego faktu, bo „nie ma sprawy”, wszystko „leży jak należy”, sztuka życia rozkwita na dobre…

Przedstawiony stan rzeczy to peanut, orzeszek w porównaniu z tym, co wybuchło na początku XXI stulecia. Dotychczasowe „no nie?” i „nie ma sprawy” to niewinne igraszki w porównaniu z nawałnicą językową, jaka spadła na społeczeństwo w postaci nagminnego „naprawdę”. Fakt ten niewątpliwie zapisze się w historii jako dekada wieku NAPRAWDY. A wszystko zaczęło się tak niewinnie, od działania niewidzialnej ręki. Nikt jej nie widział, ale niejeden mocno ją czuł na własnej skórze, bo wczoraj jeszcze pracował i miał parę groszy na bułkę z masłem, a dzisiaj obudził się jako bezrobotny, jedynie z nadzieją na miskę zupki w garkuchni błogosławionego brata Alberta.

Usłużni ludzie wytłumaczyli mu, że powinien wyzbyć się nieznośnej cechy Polaków i przestać biadolić, bo perspektywy są wspaniałe, a już dzisiaj może nabyć niemałą fabryczkę za przysłowiową złotówkę. Jeżeli nie ma nawet grosza, to miłosierny bank marki Fritz&Johnny służy mu pożyczką ze skromną, bo tylko 200%-ową stawką odsetek. Gdy już z walizą gotówki biegł po zakup zakładów im. Wielkiego Masgajki, okazało się, że niewidzialna ręka działa na wszystkich polach, bo zakłady rozkradziono albo wywieziono do krajów niegardzących własnością (nawet cudzą), co ostatecznie na to samo wychodzi.

Dynamika przemian przyspieszała, zamiast dobranocki pojawiła się dobradzionka, a Bolek i Lolek (Olek?) pod dyktando garbatego Gargamela tworzyli zręby rajskiego życia na polskiej ziemi. Bolek postękiwał „nie chcem, ale muszem”, Gargamel z zapałem niszczył to, co dotychczas zrobiono i urzeczywistniał hasło „im gorzej, tym lepiej”, a Olek, twórczy wizjoner, wymyślił chwytliwe hasło „Teraz Polska” po to, by ozdobić nim produkowane w Polsce wycieraczki-podnóżki do niemieckich samochodów. Tymczasem ulicą Warecka chodziły kaczki; dopóki były dwie, to nie nudziły się i uwiły gniazdko w centrum Warszawy. Wszystko to dla dobra narodu, wyrosłe z przeświadczenia, że aby działać w imię dobra ogółu, pierwszy milion tak lub inaczej trzeba ukraść. Powiewała nad tym rozłożysta flaga moralności imienia Falandysza. Poniektórzy przecierali oczy ze zdumienia i pytali: „czy naprawdę to się dzieje, czy to tylko sen?”. I tak tworzyły się fundamenty „naprawdy”.

Ten wspaniały siew obłudy wydał obfity plon w naszych czasach. Liczni narratorzy dnia dzisiejszego zapewniają o realności spostrzeżeń i niemal każdy opis zdarzenia, jego osądu czy przypuszczenia wzmacniają stugębną etykietką „naprawdę”. Oto popularny rzecznik i znawca historii dla ludu w swoich błyskotliwych wypowiedziach telewizyjnych co drugie zdanie ozdabia zapewnieniem „naprawdę”. „Polityk – powiada on – naprawdę wykazał wielką troskę… Był on naprawdę zatroskany losem ustawy…”. Pewna urodziwa i przebojowa posłanka (a nie była to prof. Pawłowicz, która prezentuje nieosiągalną klasę samą w sobie!) zwykła stwierdzać: „Tak naprawdę to oni nie wiedzą, o czym mówią…”. „PIS-owcy tak naprawdę dbają jedynie o interes partii…”. „Tak naprawdę to ośmieszamy Polskę” – powiada senator o krystalicznym obliczu.

Komentatorzy polityczni, ostrzy naprawdą jak brzytwą, rączo ukażą dziesięć, a w miarę popytu i więcej, sposobów rozumienia myśli Krystalicznego. Ich pobratymcy sportowi, nie w jednej wodzie kąpani, też nie omieszkują podkreślać, że „był to naprawdę wielki sukces”, lub że „do zwycięstwa zabrakło naprawdę niewiele…”, a X „prezentował postawę naprawdę sportową”. Czym się różni „wielki sukces” od „naprawdę wielkiego sukcesu” lub „postawa sportowa” od „postawy naprawdę sportowej” pozostaje niezgłębioną tajemnicą mistrzów przemówień i sprawozdań, zwanych pieszczotliwie szczebiotkami, a po męsku gdakaczami. Połączyła ich w jedno umiłowana „naprawda”.

Prezentowane zjawisko językowe jest równie, a może nawet bardziej interesujące w sensie psychologicznym. Skoro przybrało ono postać niemal epidemii językowej, to niewątpliwie musi także spełniać określoną, a przy tym ważną funkcję lub funkcje psychiczne i zaspakajać jakąś albo jakieś potrzeby psychospołeczne. W niektórych przypadkach owo „naprawdę” stanowi nawykowy ozdobnik mowy, podobny do dawnego „mocium panie”, czy współczesnych „prawda”, „powiedzmy”, „kurczę”. Wydaje się, że dominującą jest tu jednak potrzeba nadania szlachetnego pozoru lichemu działaniuukrycia wszechobecnej obłudy, występującej w życiu pewnych grup polskiego społeczeństwa postliberalnego, silnie rozpowszechnionej wśród ludzi dominującej warstwy.

Jednym z elementów strukturalnych tej warstwy są tzw. elity polityczne, skupione w partiach. Dwie najważniejsze z nich, sprawujące władzę w ostatnich dziesięcioleciach, przedstawiały się jako partie demokratyczne, ale w istocie były i są partiami autokratycznymi. W jednej przez długie lata o wszystkim decydował funkcjonujący premier, w drugiej – pozostający poza strukturami rządowymi przywódca partii. Już samo nazywanie tego stylu sprawowania władzy rządami demokratycznymi jest zabiegiem typu listka figowego. Posłowie pozostają marionetkami „wodzów”, posłusznie wygłaszającymi sztampowe przemówienia z mównicy sejmowej, grzecznie unoszącymi rękę w trakcie głosowania. Nie tworzą oni ugrupowań zgodnych ze swoimi przekonaniami (czy mają takowe?), jakie zazwyczaj tworzą się w demokratycznych parlamentach w celu rozwiązywania określonych problemów i stanowienia norm prawa; nie poddają się wolnej grze sił intelektu, poszukiwaniu optymalnych rozwiązań pojawiających się problemów. A stanem wręcz nienaturalnym jest uniwersalny podział na „my” i „oni”, świadczący o uznawaniu dychotomiczności świata. Np. w sprawie organizacji szkolnictwa można przedstawić dziesiątki koncepcji i każda z nich będzie miała swoje uzasadnienie i swoich zwolenników. A stan wypracowany w procesie dyskusji wielostronnej i konfrontacji poglądów jest niemal zawsze lepszy, niż narzucany przez ugrupowanie władzy, widzącej jednym okiem i słyszącej jednym uchem. Bierne poddanie się woli przywódcy mimo wszystko upokarza posłów. W tej sytuacji, w celu ukrycia swej bezpodmiotowości, korzystają oni i ich rzecznicy z zasłonki werbalnej w postaci „naprawdę”. Ma ona przysłonić pozory działania, nadać im jakikolwiek sens i podnieść dobre mniemanie o samym sobie pionków poselskich, usłużnych dziennikarzy i wszelkich klakierów.

W dodatku przeciwstawienie się opinii większości, osamotnienie w zapatrywaniach, zawsze wywołuje przykre przeżycia u outsidera. Pojawiają się u niego i jego zwolenników emocje goryczy, rozczarowania i zniechęcenia do działania. Aby temu przeciwdziałać dysponenci stosują różnorodne zabiegi wsparcia społecznego, które łagodzą przykrość odrzucenia. Organizują np. zlot dygnitarzy na powitanie przegranego negocjatora, witają go naręczami kwiatów, wygłaszają przemówienia o naprawdę wielkim jego sukcesie itp. Opinii powszechnej przeciwstawiają opinię grupową, a „naprawdę” służy wzmacnianiu i afirmacji tego, co grupowe. Powiada się, że grupa naprawdę uznaje najbardziej cenne wartości, pielęgnuje naprawdę najszlachetniejsze cechy narodu, naprawdę dba o jego dobro itd. Przedstawia się swoje ugrupowanie jako naprawdę bardziej dbające o interes narodu niż inne ugrupowania. Jest to jedna z metod wzmacniania siły grupy mniejszościowej, ale upartej w dążeniu do sprawowania władzy nad większością. Zabiegi te winne być sygnałem o prawdziwym zagrożeniu autentycznej demokracji w życiu społeczno-politycznym. Bo demokracji służy prawda, a „naprawda” jedynie stroi despotę w przebierańcze szaty demokraty. Przy tym zubaża i zaśmieca język.

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy