W nas jest strach

Ich życie toczy się od dializy do dializy. W każdym tygodniu trzy razy po pięć godzin są przykuci do aparatury czyszczącej im krew Ich życie toczy się od dializy do dializy. W każdym tygodniu trzy razy po pięć godzin są przykuci do aparatury czyszczącej im krew. Mają za sobą odrzucone przeszczepy, sztuczne przetoki, problemy z niedokrwistością. Chorują na stawy, wpadają w długotrwałe depresje, marzą o tym, by chociaż raz w życiu porządnie się napić bez kontroli płynów, żal im też straconego w stacjach dializ czasu. Ludzie z przewlekłą chorobą nerek, których w Polsce jest około 16 tys., najbardziej jednak boją się tego, że Narodowy Fundusz Zdrowia zbyt okroi środki na leczenie. Gdy pod koniec lutego dwie trzecie stacji nie miało jeszcze podpisanych kontraktów, z dramatycznym apelem do minister zdrowia Ewy Kopacz wystąpiło Ogólnopolskie Stowarzyszenie Osób Dializowanych. – Strach o życie towarzyszy nam, dializowanym, od momentu postawienia diagnozy, ale to, co dziś czujemy, to panika. Jesteśmy ciężko chorymi ludźmi, nie wynajmiemy autokarów i nie ruszymy wielotysięcznym tłumem, by protestować w Warszawie – mówiła Iwona Mazur, prezes stowarzyszenia. Prawie dwa tygodnie później w stacji dializ przy ulicy Dębinki w Gdańsku wciąż czuć ten sam niepokój, wszyscy czekają na podpisanie kontraktu. W małej, dwuosobowej salce dializę zaczyna dwoje chorych, obok w większej sali leży siedem osób. W gdańskiej stacji dializowanie przebiega na trzy zmiany, ostatnia zaczyna się o 18. Początek zabiegu jest zawsze taki sam. Najpierw ważenie, podanie heparyny rozrzedzającej krew, wprowadzenie igieł do żyły. Na ekranie komputera wyświetlają się pierwsze dane: ciśnienie tętnicze, żylne, parametry elektrolitów, ultrafiltracja wody, czas. – To pierwsze ciśnienie pokazuje pobór krwi, to drugie, jak krew wraca. Najbardziej niebezpieczne są spadki ciśnień, wtedy ratujemy się np. podawaną doraźnie glukozą. Jeżeli pacjent w ogóle ma niskie ciśnienie, to od razu ustawia się wyższe parametry elektrolitów, np. sodu. Podczas pięciu godzin zabiegu organizm niebezpiecznie się odwadnia i masa ciała spada, nawet o 2-3 kg. To jest szok. Człowiek pod koniec dializy jest wyczerpany, niecierpliwy i głodny – tłumaczy Romuald Giruć, który jest dializowany od 18 lat. Na nerki zachorował w roku 1976, początkowo był leczony farmakologicznie. – Chociaż nogi mi puchły, miałem obrzękniętą twarz i wpadałem w śpiączkę nerkową, za nic w świecie nie chciałem poddać się dializie. Wówczas nie miałem jeszcze świadomości, że ona uratuje mi życie. Kiedy zobaczyłem w szpitalu sztuczną nerkę, byłem przerażony. Przez te dwie dekady wiele się jednak zmieniło. W latach 80. kwalifikowano do dializy tylko ludzi do 45. roku życia z chorobą podstawową – niewydolność nerek. Ale już diabetycy, których nerki odmówiły pracy, nie mieli żadnej szansy. Dzisiaj z pewnymi wyjątkami dializowani są wszyscy. Dawniej dializowano rzadziej, płyny do dializy były złej jakości, nie uzdatniano wody, ludzie po zabiegu trzęśli się i wymiotowali. Dializatory, igły były wielokrotnego użytku, nie mówiąc już o braku komputerów, dzięki którym dziś sztuczna nerka dopasowuje się do nas, a nie my do nerki. Nowoczesna technika generuje jednak koszty. Naszą rozmowę przerywa ostrzegawcze buczenie komputera ze stanowiska obok. Pielęgniarka monitorująca przebieg dializy dopada do łóżka pacjentki. Okazuje, że skończył się pojemnik z płynem. Pani Basia z trudem unosi się na ręku, prosząc jeszcze o glukozę. Jest najstarszą stażem pacjentką, dializuje się w stacji 29 lat. – W latach 80. średnia życia dializowanego wynosiła dwa lata – mówi. – Co z tego, że teraz przedłuża nam się życie, kiedy z powodu nieodpowiedzialnych decyzji urzędników funkcjonujemy w permanentnym stresie? Ciągle są te obawy, że w ramach oszczędności mogą nas przenieść do innych stacji, ograniczyć personel medyczny, leki, transport, wreszcie zablokować dostęp do dializy tym, którzy zaczynają walkę z chorobą, albo znów wprowadzić ograniczenia wiekowe. Przeszczep nie zawsze możliwy Przynajmniej raz w roku wszyscy dializowani kwalifikowani są do przeszczepów nerki. Romuald Giruć takiej szansy już nie ma. – Jedyny przeszczep miałem w 1992 r., ale po trzech miesiącach nerka przestała pracować, zablokowany został moczowód. Mimo to wspominam ten krótki okres jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2009, 2009

Kategorie: Zdrowie
Tagi: Helena Leman