W polskim kontyngencie służy dziś 38 pań. Są tłumaczkami, pracują w łączności i w oddziałach saperskich Korespondencja z Iraku Potężny Mi-8 właśnie wracał z patrolu na granicy iracko-irańskiej. Nagle w jego stronę posypały się strzały z broni maszynowej. Siedzący na pokładzie śmigłowca polscy żołnierze nie stracili zimnej krwi – jeszcze nie ucichły rebelianckie strzały, a już liście pobliskich palm rozcinały serie z ich automatów… Edyta – To wówczas po raz pierwszy w życiu użyłam broni w sytuacji bojowej – opowiada kpt. Edyta Soszyńska, wtedy – na II zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego (PKW) w Iraku – oficer asystent w sztabie wielonarodowej dywizji, dowodzonej przez Polaków. – Czy się bałam? – zastanawia się krucha blondynka ze wypielęgnowanymi dłońmi. – Każdy z nas się boi, tylko próbujemy nie dawać tego po sobie poznać. Ale w takich sytuacjach nie ma miejsca na przeżywanie strachu. Wówczas po prostu trzeba działać… Kpt. Soszyńska, jak wiele jej kolegów i koleżanek, wróciła do Iraku. O wydarzeniach sprzed półtora roku opowiada nie bez emocji. Nie ukrywa, że powstanie Al-Sadra to jeden z najdramatyczniejszych epizodów w jej życiu. – Zagrożenie mniejsze, ale odpowiedzialność dużo większa – ucina wspomnienia o poprzedniej misji, mówiąc, że dziś, na V zmianie PKW, pełni funkcję administratora sieci informatycznych w bazie Echo w Diwanii. Tych mocno tajnych, służących do komunikacji z krajem, między dowództwami i bazami w Iraku oraz zwyczajnej, wewnętrznej strony wielonarodowej dywizji. – Dbam o to, by łącza były sprawne i bezpieczne – definiuje zakres własnych obowiązków Soszyńska, absolwentka Wydziału Cybernetyki WAT. Dlaczego Irak? – Przygoda, ciekawość. W każdym razie decyzję o wyjeździe podjęłam bardzo szybko – zapewnia. – Było o tyle łatwiej, że nie jestem jeszcze z nikim związana. Rodzina? Cóż, mieli już czas przyzwyczaić się do moich wyborów – śmieje się Soszyńska. Jak zapewnia, od dziecka chciała być żołnierzem. To pod wpływem ojca, zawodowego podoficera, ukształtowała się jej fascynacja mundurem i wojskowym życiem. Ale dziecięce marzenia to jedno, a dorosła rzeczywistość – drugie. Gdy przed ponad sześciu laty zaczynała naukę w WAT, cała rodzina była temu przeciwna. „Bo przecież wojsko nie jest dla kobiet…”. Gdy pięcioletni program przerobiła w cztery lata, i już jako oficer trafiła do jednostki, rodzinna opozycja praktycznie nie istniała. – Zwłaszcza tata był ze mnie dumny – wspomina. – Tym bardziej że brat, pacyfista, ani myślał o armii. I do kontynuowania rodzinnej tradycji wzięłam się ja, najmłodsza córka… Elżbieta – Mąż na początku myślał, że się nie uda. Że moje CV przepadnie w natłoku innych ofert i „sprawa Irak” rozwiąże się sama. Gdy dotarło do niego, że jadę, był przerażony – opowiada Elżbieta Adamczewska, pielęgniarka anestezjologiczna ze służby medycznej PKW. – Nerwy nie ominęły również rodziców. „Dlaczego?! Po co!?” ,dopytywali się nieustannie. Prawdę mówiąc, wszyscy mieli nadzieję, że nie wytrzymam i po kilku tygodniach wrócę do Polski. I co? Jestem tu drugi miesiąc i do głowy mi nie przyszło, żeby skrócić kontrakt. Elżbieta nie jest zawodowym żołnierzem, choć jak każdy członek personelu medycznego nosi wojskowy mundur – tyle że pozbawiony dystynkcji. Na co dzień pracuje w szpitalu klinicznym AM w Białymstoku. Służba w Iraku to jej pierwszy kontakt z armią i pierwsza zagraniczna misja. I zarazem pierwszy tak ogromny szok kulturowy. – Nie przyjechałam tu nieprzygotowana. Nie zaskoczyły mnie kobiety w czarnych burkach i instrumentalizm, z jakim traktują je mężczyźni. Wiedziałam, że w Iraku zetknę się z ogromną nędzą i schorowanymi ludźmi, pozbawionymi nawet podstawowej opieki medycznej. Ale zdumiała mnie postawa Irakijek – to, że swój los traktują jako coś oczywistego, że brakuje im świadomości istnienia lepszego rzeczywistości. Takiej, w której nie byłby skazane na uległość, biedę i pracę ponad siły. Adamczewska nie musiała wcale zdobywać takich doświadczeń kulturowych. Kontrakt z armią przewiduje niesienie pomocy medycznej żołnierzom sił koalicji. Elżbieta nie usiedziałaby jednak w miejscu, gdy jej koleżanki i koledzy wyruszali do irackich wiosek. W końcu – jak sama przyznaje – przyjechała do Iraku sprawdzić własną psychikę, to, jak sobie radzi w sytuacjach ekstremalnych. – No i jestem pielęgniarką, która zna się na swojej robocie. A być tu, widzieć ogrom cierpień
Tagi:
Marcin Ogdowski









